Jednym z tych pytań, które dostaję od was najczęściej jest pytanie o to, jak radzić sobie z hejtem. Jak radzić sobie z bodyshamingiem. Jak reagować na gównoburze.
Nie dziwię się.
Protokół lądowania wśród trolli
[dropcap_large]Ż[/dropcap_large]yjemy w czasach, w których za największą ze wszystkich cnót ludzie poczytują sobie posiadanie opinii na każdy temat. Ciałopozytywność stała się tematem dyskutowanym wzdłuż i wszerz. Mam wrażenie, że w internecie zapanowała wręcz moda na hejt, na kręcenie afery z tego, że ktoś decyduje się nie odchudzać. Że ktoś decyduje się być zadowolonym ze swojego ciała. Moje koleżanki mnie nie lubią i są grube, KK mądrująca się na temat bopo czy fala podszytego arogancją fatshamingu wśród młodych polskich feministek na Instagramie.Gównoburze rosną jak grzyby po deszczu, gdzie się nie obejrzysz, tam afera na tle grubych. Sfiksować można.
Jeszcze do niedawna czułam się w obowiązku brać udział w każdej takiej internetowej dyskusji. Czułam, że muszę własną piersią zasłonić wszystkie grubaski świata. Że moje miejsce jest na barykadzie, i że jeśli ja nie wytłumaczę, jeśli mnie nie uda się rozłożyć tego zjawiska na części pierwsze tak, żeby wszyscy zrozumieli o co chodzi, to że nikomu się to nie uda. (To się dopiero nazywa syndrom mesjasza!)
I wiecie co?
Zaczęłam się z tego ostatnio leczyć. Składam w tej chwili ukłon w kierunku Niny, która po ostatniej takiej aferze napisała mi wiadomość z przypomnieniem o tym, że NIE MUSZĘ.
[divider2]
Ale trzymajmy się tematu – no bo jak w takiej sytuacji reagować? Jak się bronić przed hejtem?
Ja w sumie… nie mam dla was jedynej słusznej odpowiedzi.
To zależy od bardzo wielu czynników: od przestrzeni umysłowej jaką dysponujecie w danym momencie, od waszej odporności, od tego czy internetowe dyskusje sprawiają Wam przyjemność, od tego czy jesteście gotowe na to, że chociaż bardzo się będzie starać nie zostaniecie zrozumiane. To przede wszystkim zależy od emocji, do których mamy prawo – nie dajmy sobie wmówić, że jest inaczej.
W sytuacji, w której ktoś publicznie nas nazywa leniwymi bułami (to jest ten optymistyczny i raczej mało mający wspólnego z rzeczywistością wariant) tudzież promotorkami otyłosci, mamy prawo się wkurzyć. Bronić się i bluzgać. Mamy prawo zareagować – jeśli czujemy, że mamy na to ochotę.
Jeśli macie wrażenie, że od dłuższego czasu zagrywacie w dyskusjach z hejterami te same karty to… macie rację:
1. Otwarta agresja czyli Sam jesteś gruba świnia!
Chodź na początku może się wydawać, że wejście w dyskusję z poziomu czystej agresji jest dobrym pomysłem, to na dłuższą metę jest to jedno z mniej skutecznych rozwiązań.
Hejt za hejt. Jeszcze nie zdarzyło mi się wygrać żadnej dyskusji agresją. Nie jestem w stanie przebić się przez cudze zacietrzewienie i emocje, używając bluzgów.
Jedynym plusem tego rozwiązania jest fakt, że pozwala ono stosunkowo szybko zrzucić z wątroby to, co nam na niej siadło.
2. Pasywna agresja czyli Przynajmniej nie jestem chudym imbecylem.
Niby wygląda to trochę lepiej i bardziej cywilizowanie, ale pasywna agresja to też agresja. Pasywny hejt, to nadal hejt. To też jest miotanie pocisku pod czyimś adresem, a to zawsze kończy się obiema stronami dyskusji okopującymi się na swoich pozycjach. Łatwo się domyślić, że prowadzi donikąd. Pozwala się poczuć lepiej przez chwilę, albo inaczej, pozwala się przez chwilę poczuć lepszym.
3. Kultura osobista czyli Pozwól, że Ci wytłumaczę
To jest zdecydowanie jeden z moich ulubionych sposobów na uczestniczenie w internetowych dyskusjach. Tłumaczenie do bólu, ale nie że tłumaczenie się z czegoś! Hola! Często widuję wariant ‘ofiary’: “ale to nie moja wina, że jestem gruba! Ja choruję!”. Trochę mnie wtedy skręca, bo rozumiem, że gdzieś pod spodem są dobre intencje, ale po pierwsze jakoś nie kojarzę blondynek przepraszających za to, że urodziły się z jasnymi włosami. Ani nawet nie chcę sobie wyobrażać osób z niepełnosprawnościami, które za nie przepraszają. W sensie
Tak, jest męczący. Tak, daje mało satysfakcji, ale…
Mam głębokie przekonanie, że swoją postawą jestem w stanie kształtować innych dyskutantów. Nie każdego oczywiście, nie łudźmy się. Czasami ludzie po prostu chcą komuś dopierdolić, pardon le mot. Nic nie poradzisz, nie ma sensu dyskutować ze ścianą. Na takie okoliczności mam sposób:
4. Usuń i zablokuj
Tak, korzystam z tego sposobu na blogu. Jeśli jakiś twój komentarz zniknął nagle, to znaczy, że usunęłam go, odnotowując, żeś buc. Nauczyłam się tego w ogniu bojowym.
Kiedyś… a właściwie to przez długi czas bałam się rozwiązywać rodzące się gównoburze w ten sposób. Dzisiaj już nie mam skrupułów. Jeśli widzę, że delikwent nie zdradza najmniejszych oznak szacunku; że nie ma w tej wypowiedzi choćby jednej Iskierki zdradzającej, że mam do czynienia z osobą gotową zrozumieć argumenty drugiej strony, po prostu blokuje i usuwam takie komentarze.
Nie chce mi się tłumaczyć, kurza twarz. Nie chce mi się w tracić czasu na ludzi, którzy nie chcą zrozumieć. Po prostu mi się nie chce tego robić. Nie chce mi się uczestniczyć w dyskusjach, w których stado podnieconych własną, w cudzysłów, elokwencją trolli masturbuje się nawzajem. Nonsens. Strata czasu. [pullquote_right]Ban to jest taki internetowy sposób na pokazanie komuś faka, nie bójcie się tego.[/pullquote_right] Czasami po prostu trzeba, dla własnego zdrowia.
Nie jest to sposób idealny. Żaden z powyższych sposobów nie jest idealny. Zablokowanie i usunięcie komentarza zamyka dyskusję, ale też zamyka szansę wytłumaczenia takiej osobie czegokolwiek. Wydaje mi się że taka postać zablokowana w kilku różnych miejscach raczej, mimo naszych nadziei, nie pójdzie po rozum do głowy. Nie zdobędzie się na autorefleksję. Jeżeli ktoś po prostu za życiowy cel postawił sobie rozrywanie ludziom w internecie to mój bank bo nie przekona że źle robi Szkoda nie wiem jak do takich ludzi trafić nie mam na to recepty
[divider2]
[one_half]To ważne dlatego podkreślę to jeszcze raz – nie ma metody idealnej. Twoja reakcja nie musi być idealna. Masz prawo do odczuwania emocji – nawet tych, które nie są wcale piękne.
Nie ma gwarancji, że wchodząc w jakąkolwiek internetową dyskusję z hejterami wygrasz. Dlatego rzeczą fundamentalną jest na samym początku, jeszcze zanim wdasz się w pyskówkę, zadanie sobie pytania Czy mi jest to w ogóle potrzebne? Czy mam na to ochotę? Co ja mogę ugrać?
Z ręką na sercu przyznam się, że gdyby nie blog i to, że czuję się odpowiedzialna za to żeby innym grubym dziewczynom żyło się lepiej, nie brałabym udziału w ponad połowie tych dyskusji, w które się pakuję. Nie, nie jestem pewna czy chciałoby mi się tłumaczyć.[/one_half][one_half_last]Jedno wiem na pewno: rosnąca ilość tych zadziwiających internetowych dyskusji wskazuje na bardzo ważną rzecz – przebiłyśmy się. Wygrzebałyśmy się z marginesu. Ludzie zaczęli na nas patrzeć. Zaczęli zauważać, że kwestionujemy prawdy, które inni uważają za objawione. Ludzi zaczęło boleć to, że decydujemy że chcemy żyć inaczej. Że się nie chcemy odchudzać, gonić w piętkę za ideałem piękna; że nie chcemy całego swojego życia podporządkować fitnessowi; że pokazujemy środkowy palec systemowi i wielomiliardowym biznesom, które kwitną tylko dlatego, że kobiety nienawidzą siebie.[/one_half_last]
[divider2] Świadomie staram się rezygnować z języka walki w tych dyskusjach. Chcę być Obamą. Chcę po każdej takiej dyskusji móc powiedzieć sobie “kiedy inni nurkują w błocie, ja przechodzę górą”. Nie dlatego, żeby poczuć się lepszą od kogokolwiek. Nie czuję się, zwłaszcza wtedy, kiedy – mimo całego włożonego w opanowywanie się wysiłku – w końcu puszczają mi nerwy.
Tak, do tego też mamy prawo.
__
Foto Kyle Glenn na Unsplash
Cześć Ula!
Akurat dzisiaj przeglądałam Pudla i zagotowało mnie (już któryś raz) przy artykule o Dominice Gwit. Tzn. z powodu faktu jak Pudel szczuje na dziewczynę (artykuły pisane są niby nie otwarcie agresywnie ale w taki sposób żeby sprowokowac konkretne reakcje) oraz pomyj które wylewają na nią ludzie. Wzorzec z Sevres fatshamingu.
Był czas że kompletnie nie rozumiałam idei body positivity czy fat positivity ( kudos do Twojego bloga, który mnie mocno oświecił!!) ale nawet wtedy nie czułam najmniejszej potrzeby wypisywania komukolwiek takich rzeczy, to był dla mnie jakiś przejaw totalnego braku klasy, prymitywizmu, you name it. Nie wiem, nie rozumiem czemu ludzie siadają do kompa po to żeby się na kogoś wyrzygać.
Bardzo, bardzo dobrze że jak mówisz zaczęłaś się leczyć z potrzeby polemizowania, tłumaczenia i generalnie walki z wiatrakami wypalającej mentalnie. To co robisz na blogu w zupełności wystarczy. Robisz to świetnie. Czymaj się!
Ula, ja bym jeszcze dodała jedną rzecz – walka ze stereotypami, również w formie dyskusji z trolami, to przede wszystkim ogromna praca emocjonalna, za którą jestem Ci bardzo wdzięczna (i zapewne nie tylko ja). I zgadzam się z Niną – nie musisz. Nie musisz robić nic ponad własne moce przerobowe, żeby udowodnić innym swoje miejsce w świecie i to, że umiesz w ciałopozytywność.
Być może znajdą się osoby, które będą uważały, że *powinnaś* angażować się w te dyskusje, że *powinnaś* “walczyć ich walkę”, bo blog, bo społeczność, bo głos itp. Otóż nie, nie musisz stawać pod tablicą dlatego, że ktoś z egoistycznych pobudek próbuje Cię do niej wywołać.
Sama, biorąc pod uwagę to, ilu rzeczy można dziś nienawidzić, wybrałam swoje poletko, na którym zwalczam uprzedzenia i stereotypy. I bardzo często odpuszczam obdarzanie uwagą jednej lub kilku osób, którym mogłabym coś wytłumaczyć (choć pewnie nie – jestem realistką), bo w tym samym czasie mogę stworzyć coś wartościowego, co trafi do większej liczby osób.
Widziałam komentarze pod Twoimi postami w mediach społecznościowych – wiele osób mówiło, że czytanie Twojego bloga poprzestawiało im sporo rzeczy w głowie, skłoniło do refleksji. Internetowe gównoburze w końcu znikają, a to, co robisz tutaj, jest “na zawsze”. Może to jest właśnie sposób na bycie Obamą?
Dzięki, Nat! To są dla mnie bardzo ważne słowa!
Dużo wysiłku wkładam w to żeby poszanować swoją własną pracę w swojej własnej głowie; znasz to na pewno też; tę przypadłość, że ciągle czuję, że można wyżej, szybciej, mocniej. Tyle pożarów do ugaszenia, a w ręku jedno wiaderko.
Priorytetyzacja zadań nie jest moją najmocniejsza stroną 😉 Masz rację, trzeba się nauczyć szacować, w co zainwestować te okrawki czasu, które mam na blogowanie.
Dosrywanie obcym ludziom w internecie to jest zjawisko, którego nie potrafię zrozumieć. Po pierwsze – chciałabym mieć tyle czasu, żeby być ze wszystkim na bieżąco. Po drugie – PO CO?
Sytuacja Dominiki Gwit jest symptomatyczna. Bardzo trudna, bo ludzie nie chcą zrozumieć z czym walczy człowiek, który najpierw bardzo dużo schudnie, a potem bardzo dużo przytyje. Poza tym: nad mediami nie ma kontroli, wszystko można wyrwać z kontekstu i poprzestawiać tak, żeby uzyskać zamierzony efekt. Mam nadzieję, że naprawdę jest na łączach z jakimś fajnym terapeutą, który jej pomoże ustać na nogach pod naporem tego całego szajsu.
@Vespa – unikam takich mediów, jak Pudelek, właśnie dlatego, że podsycają najniższe instynkty czytelników, niezależnie od tego, czy chodzi o wagę czy inne kwestie.
Na podobnej zasadzie unikam czytania niemoderowanych komentarzy. Może Ula ma dość pary, żeby walczyć, ale ja nie jestem przekonana, że mój wysiłek przyniesie jakieś sensowne skutki.