fbpx
Przejdź do treści
Strona główna » fattitude » Słowo na literę O. Nie, nie to, o którym myślisz

Słowo na literę O. Nie, nie to, o którym myślisz

Wiesz, co mnie wkurza w internetowych aferach na tle “łomatkobosko-grube-baby-nie-chcą-siedzieć-w-piwnicy”? Co mnie tak naprawdę, ale to naprawdę najbardziej wkurza w tym oceanie irytacji? Najbardziej na świecie wkurza mnie concern trolling, czyli udawanie, że panieruje się nas, grube osoby, w syfie uprzedzeń i obelgach DLA NASZEGO ZDROWIA. 

Poruszałam ten wątek już ze sto razy i z ręką na sercu obiecuję kolejne sto. Co najmniej. Bo jeśli wierzysz, że te pomyje mają cokolwiek wspólnego z troską o nasze dobro, to zapisz tę myśl na kartce, zgnieć ją i wyrzuć do kosza. Już? Jeśli nie wierzysz mi na słowo to… bardzo dobrze. Zawsze warto sobie zadawać pytanie “skąd wiem, że to prawda” i szukać odpowiedzi w sprawdzonych źródłach. Na przykład takich, jak badania naukowe. 

Zajrzyjmy do nich. Internetowy Kolektyw Grubologów ma dosyć ograniczony repertuar porad: nie być grubym, schudnąć. Więcej ćwiczyć, ale nie tu, bo tu są ludzie. I nie w tych ciuchach, najlepiej żadnych. Refrenem na ich zdartej płycie są dwie śpiewki “promocja ot*łości” oraz “odchudzać się dla zdrowia”. Ich podstawą są błędy poznawcze, czyli mówiąc językiem ziemian, takie objazdy i skróty, które nasze nasze mózgi uwielbiają. Nasze mózgi to lenie, lubią rozumieć co jest grane i to najlepiej od razu i bez wysiłku. 

To bardzo proste, kultura, w której żyjemy zaprogramowała nas w zerojedynkowym systemie: chudy – zdrowy, gruby – chory. 

Chciałabym tu przywołać takie bardzo świeżutkie badanie, nazywa się An Evidence-Based Rationale for Adopting Weight-Inclusive Health Policy, czyli OPARTE NA DOWODACH przesłanki za wprowadzeniem wago-inkluzywnej polityki zdrowotnej. Duże litery są oczywiście moje, pozwoliłam sobie, a co!, podkreślić bardzo ważny aspekt, a mianowicie – wnioski płynące z tego badania osadzone są w faktach. Nie w opiniach. 

Przywołam dzisiaj to badanie na krótko i odniosę się tylko do abstraktu, ale borze szumiący, jaki to jest wspaniały materiał. Wrócimy tu jeszcze do niego nie raz. 

Abstrakt (czyli krótkie podsumowanie, wstęp do publikowanego tekstu naukowego) tego badania zaczyna się od słów:

Health policies routinely emphasize weight loss as a target for health promotion. These policies rest upon the assumptions: (1) that higher body weight equals poorer health, (2) that long-term weight loss is widely achievable, and (3) that weight loss results in consistent improvements in physical health. Our review of the literature suggests that these three assumptions underlying the current weight-focused approach are not supported empirically. 

Czyli w tłumaczeniu (własnym): Polityki zdrowotne rutynowo podkreślają utratę wagi, jako środek prozdrowotny. Opierają się one na założeniach: (1) że wysoka masa ciała oznacza gorsze zdrowie, (2) że długoterminowa utrata wagi jest powszechnie osiągalna oraz (3) że utrata wagi skutkuje konkretną poprawą zdrowia fizycznego. Nasz przegląd literatury sugeruje, że te trzy założenia, na których opiera się aktualne wagocentryczne podejście, nie znajdują empirycznego potwierdzenia. 

BUM! Nieźle, co? Pierwsze dwa zdania, a torpedy już odpalone. Badanie to jest świeżutkie, opublikowane zostało 17 stycznia 2021 na łamach Social Issues and Policy Review, Vol. 14, No. 1, 2020, pp. 73–107. (Jeśli czujecie zew i głód nauki, to badanie znajduje się TUTAJ).

Drugim, wcale nie mniej irytującym błędem jest mylenie bycia grubym z jednostką chorobową, jaką jest otyłość. Wedle dzisiejszej wiedzy są to dwa różne zjawiska. Nie każdy gruby ma otyłość, ale każda osoba z otyłością jest gruba. Widzicie tu tę rozkoszną autostradę umysłowych uproszczeń? Poza wszystkim, czy to nie wstyd, że mamy XXI wiek, a do oceniania stanu zdrowia osób korzystamy z miary powstałej w XIXw. Tak, mam na myśli BMI. 

Gruby i otyły to nie są synonimy

Otyłość – tak, otyłość to jednostka chorobowa, wpisana przez WHO do IDC-10. IDC-10 (International Classification of Diseases, tłum. międzynarodowa klasyfikacja chorób) to taki dokument – punkt odniesienia dla medycyny na świecie. Przez wiele osób uważany za ostateczny dogmat, zwłaszcza, kiedy trzeba komuś powiedzieć, że powinien schudnąć, bo jest chory*. Czy dokument WHO to nienaruszalny monolit? Bynajmniej. Jest to dokument co jakiś czas aktualizowany do najlepszej dostępnej wiedzy, wynikającej z prowadzonych w obszarze zdrowia ludzkości badań.

Jak to się ma do otyłości? Otóż bardzo się ma. Znakomita większośc osób grzmiących ze swoich internetowych ambon o epidemii otyłości i o tym jak straszną jest ona chorobą, nie ma bladego pojęcia, że w świecie medycyny trwa właśnie dyskusja wokół używanej przez WHO definicji otyłości. Dlaczego? Dlatego, że ta definicja jest sooo nineties! Ustalona przez WHO w 1998 r. definicja nadwagi i otyłości opiera się wyłącznie o wskaźnik BMI (tutaj znajdziecie szczegóły definicji w j. angielskim: https://www.who.int/news-room/fact-sheets/detail/obesity-and-overweight ), tymczasem w ostatnich latach, w kilku krajach na świecie, a w minionym roku również w Polsce, stowarzyszenia obesitologiczne (czyli zrzeszające lekarzy specjalizujących się w leczeniu otyłości) i endokrynologiczne opublikowały nowe wskazania postępowania z grubymi pacjentami. Dokumenty te zawierają nie tylko odświeżone podejście do pracy z pacjentem, czyli położenie nacisku na pracę psychoterapeutyczną i farmakologię, ale przede wszystkim propozycję nowej definicji zjawiska otyłości. Większość z nich opiera się na kryteriach zaproponowanych w 2016 r. przez Amerykańskie Towarzystwo Endokrynologiczne, które – uwaga – oprócz samej wagi uwzględniają również występowanie chorób współistniejących, nazywanych w dokumentach powikłaniami. Na liście tychże znajdują się: stan przedcukrzycowy, cukrzyca typu 2, zaburzenia lipidowe, nadciśnienie tętnicze, choroba sercowo – naczyniowa, niealkoholowa stłuszczeniowa choroba wątroby, zespół policystycznych jajników, zaburzenia płodności u kobiet, hipogonadyzm u mężczyzn, astma, zespół bezdechu sennego, zespół hipowentylacji, refluks żołądkowo – przełykowy, wysiłkowe nietrzymanie moczu, choroba zwyrodnieniowa stawów oraz depresja. Wypisałam tę listę po to, żeby uświadomić Wam, że to nie są choroby charakterystyczne wyłącznie dla grubych ludzi. 

Skąd biorą się te szalone pomysły, żeby podważyć pochodzącą z ubiegłego wieku definicję? Ano z badań. Z tego, że zauważono, że istnieje takie zjawisko jak grubi ludzie zdrowi metabolicznie i postanowiono, że pora przestać to wypierać. 

Przymiotnik “otył*” odnosi się wobec tego do jednostki chorobowej, nie do cechy wyglądu człowieka, jaką jest grubość. 


Używanie słowa “otył*” ma jeszcze jedno dno. Jeśli przyjrzycie się dyskusji naszych lokalnych internetowych ‘specjalistów’ od wszystkiego, to zauważycie, że oni bardzo chętnie uciekają do tej zmedykalizowanej formy. To taka trochę próba złapania dystansu do tematu, w końcu skoro udajemy, że kierują nami pobudki inne niż personalna krucjata przeciwko grubym, to nie wypada nazywać rzeczy po imieniu. Mówienie o ludziach “gruba_y” wskazuje, że chodzi nam o estetykę, to nie wygląda dobrze. Odwołajmy się więc do stanu zdrowia i wtedy cała narracja o konieczności odchudzania się dla zdrowia i szkodliwości choroby (o której w sumie nie wiemy, czy dana osoba ją ma, czy nie, ale kogo by to obchodziło) spina się elegancką, medycznie brzmiącą klamrą. I już, można się w spokoju okopywać na pozycji autorytetu. 

Jeśli nie otyłx*, to jak mówić?

Możliwe, że trafiłyście w internecie na zapis “ot*ły_a” lub “ot*łość”. Skąd ta gwiazdka? Ano właśnie z potrzeby przypomnienia, że instagram czy inne media społecznościowe to nie jest gabinet lekarski, oraz że nie godzimy się, żeby jednostek chorobowych używać jako obelg wobec osób.  Wbrew powszechnemu przekonaniu, przymiotnika gruby nie stopniuje się gruby-otyły-umarł (wybaczcie moje czarne poczucie humoru, ale po dwóch dniach użerania się w internecie z Maćkami z Mamzdańca naprawdę dostaję już głupawki), tylko gruby-grubszy-najgrubszy. Wiem, że już to ustalaliśmy, ale podkreślę: otyły to nie jest synonim grubego. No to jak w takim razie mówić o dużych ciałach?

Najlepiej byloby się od nich odstosunkować, prawdę mówiąc, ale skoro już jest taka potrzeba, to  – gruba. Gruby to przymiotnik odnoszący się do cechy fizycznej, tak samo jak wysoki, rudy, długonogi. Wiadomo, warto z tym słowem uważać, bo w odniesieniu do konkretnej osoby może nie zostać przyjęte z entuzjazmem. “Gruba” jest mocno obciążona, latami używania jej wobec naszych dużych ciał jako obelgi. Uznanie “grubej” za swoją jest bardzo wyzwalające, ale potrzeba na to czasu. To indywidualna, bardzo osobista podróż. 

W języku angielskim istnieje cała gradacja zjawiska bycia grubym, nie występująca u nas w słowniku. A szkoda, bo przecież samo “gruby” tworzy zbiór o ogromnej pojemności, zawierający ciała mniejsze i większe. To także różne przywileje, rozrzedzające się jak powietrze – im wyżej na skali, tym trudniej oddychać. Ten podział jest dla mnie ważny, bo choć jestem gruba i doświadczam w swoim życiu różnych aspektów i form stygmatyzacji i dyskryminacji z powodu swojej wagi, to nadal mam świadomość, że moje życie z wielu powodów jest lżejsze niż życie innych grubych osób. Moje pochodzenie, wykształcenie, sytuacja zawodowa, finansowa, stan zdrowia i poziom sprawności fizycznej sprawiają, że na co dzień mogę funkcjonować podobnie do szczupłych osób. Mogę mieć swoje hobby, ulubione aktywności fizyczne, a nawet – choć to wymaga większego zachodu i organizacji – całkiem nieźle się ubierać. Te rzeczy nie dla wszystkich grubych osób są oczywiste i osiągalne. Dyskryminacja w tym kontekście się stopniuje. Jak to rozgraniczyć? Jak się w tym rozeznać? 

“The Fatness Spectrum” (tłum. Spektrum grubości)

Podstawę tej kategoryzacji stanowi grafika oryginalnie opublikowana na thefatlip.com. Klasyfikacja ta jest oparta o amerykańską rozmiarówkę odzieżową i odnosi się przede wszystkim do możliwości kupowania ubrań, dzięki czemu łatwo tłumaczy koncept rosnącej dyskryminacji.

Small fat (tłum. małx grubx; rozmiar 46 i mniej) – to grupa mieszcząca się w mainstreamowej rozmiarówce, mogąca kupować ubrania niemal wszędzie. Nadal istnieją marki, które nie uznają osób do 46. rozmiaru za swoją klientelę, ale generalnie jest to grupa, której jest najłatwiej. To są osoby uznawane za “krągłe”, mieszczące się w poszerzonym kanonie normatywności. 

Mid fat (tłum. średnio grubx; rozm. 48 – 52) – osoby z tej grupy mieszczą się w rozmiarówce niektórych sieciówek, ale raczej kupują u marek szyjących plus size. To grupa funkcjonująca, jak to nazywam, “na skraju normalności”. Już dotyczy jej lekarska fatfobia, ale jeszcze częściej mieści się w rękawy ciśnieniomierzy niż nie. 

Superfat (tłum. super grubx; rozm. 54 do 60) – osoby z grupy ‘superfats’ ubrania kupują tylko online i tylko w wybranych sklepach, na sklepowych wieszakach nie ma dla nich praktycznie nic (może jakieś wyjątkowo oversajzowe propozycje sieciówek). Będąc w tej grupie nie ma szans zauczestniczyć w spontanicznej sytuacji towarzyskiej wymagającej konkretnego dress code’u, jeśli akurat nie masz tego w szafie. 

Inifinifat (tłum. nieskończenie grubx; 62 i więcej) – Będąc Infinifat, ekstremalnie trudno kupuje się jakiekolwiek ubrania. Nawet online szansa na znalezienie czegoś w rozmiarze 62+ graniczy z cudem, nie mówiąc już o opcjach mających cokolwiek wspólnego z modą. Osoby z tej grupy prędzej zobaczą w internecie swoje pozbawione głowy zdjęcie, ukradkiem zrobione gdzieś w sklepie niż ubrania o interesującym designie w swoim rozmiarze.

Jak to tłumaczyć na polski? Jak używać? Do tych drzwi jeszcze nie mamy sprawdzonych kluczy. Piszę Wam tu o tych nowych z punktu widzenia naszego rodzimego języka słowach po to, żeby zwiększać świadomość, a przede wszystkim udowodnić, że język wokół ciałopozytywności i związanego z grubością aktywizmu się zmienia. Te zmiany przenikają do polszczyzny niesłychanie wolno, ale warto mieć świadomość, że istnieją na świecie języki daleko bardziej elastyczne. 

Terminy związane ze spektrum grubości widuję w codziennym użyciu przede wszystkim na internetowych grupach skupionych wokół idei bopo (body positive, ciałopozytywność) i FA (Fat Acceptance, “akceptacja grubości”). W takich okolicznościach stanowią, w pierwszej kolejności, narzędzie autoidentyfikacji, czyli używane są przez osoby grube do nazywania siebie samych. Warto to uszanować, zanim pomyślisz, że to dobry pomysł, żeby lecieć na miasto i używać ich wobec losowo wybranych osób. Rozumiemy się?


Photo by Seth Reese on Unsplash

Źródła:

1-  “Leczenie nadwagi i otyłości w czasie i po pandemii. Nie czekajmy na rozwój powikłań – nowe wytyczne dla lekarzy” M. Olszanecka – Glinianowicz, D. Dudek, et al., na łamach Nutrition, Obesity & Metabolic Surgery, 2020; 6, 1-13

2- AMERICAN ASSOCIATION OF CLINICAL ENDOCRINOLOGISTS AND AMERICAN COLLEGE OF ENDOCRINOLOGY COMPREHENSIVE CLINICAL PRACTICE GUIDELINES FOR MEDICAL CARE OF PATIENTS WITH OBESITY, całość dostępna na https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/27219496/

5 komentarzy do “Słowo na literę O. Nie, nie to, o którym myślisz19 min. czytania

  1. Jak zawsze super tekst 🙂
    Mam tylko jedną swoją malutką uwagę – jeśli chodzi o „spektrum”. Mianowicie, piszesz, że dopiero osoby Mid-Fat już doznają lekarskiej fatfobii – tak wg mnie nie jest, bo też rozmiar rozmiarowi nierówny, osoby niskie albo mniej proporcjonalne mogą być small fat, a już przez lekarzy i otoczenie uważane za mid, a nawet super! Zresztą, zależnie od sylwetki, z lekarską i ogólną fatfobią spotykają się też osoby… w normie BMI. Sama nawet mając BMI na poziomie 21 (teraz mam już 30, więc nawet nie chce mi się z lekarzami gadać) byłam nakłaniana do chudnięcia z uwagi na szerokie biodra i straszono mnie konsekwencjami (lipodemia, więc zawsze miałam poduchę tłuszczu na biodrach, udach, pupie) – to już ekstremalne, no ale ta granica się niestety przesuwa mocno w dół moim zdaniem, co zresztą obrazuje, jaką paranoją jest obsesja na punkcie cm i kg.
    Nawiasem mówiąc, BMI 21 osiągnęłam głodową dietą i przesadną aktywnością fizyczną. Gdy opowiadałam o tym lekarce, przytywszy do jakiegoś 25, i wyznałam, że nie mam siły ani czasu jeść poniżej PPM i ćwiczyć przez 5 godzin dziennie, jak kiedyś, zapisała – „Pacjentka przyznaje, że nie umie trzymać diety”. He, he… he.
    Ściskam! ❤

    1. Oczywiście, zgadzam się że w tym spektrum jest duża doza umowności. I że lekarze się zachowują dramatycznie również wobec mniejszych osób. Pisząc o fatfobii wśród lekarzy miałam na myśli ten moment, w którym znalezienie lekarza, który zechce diagnozować coś więcej niż wagę robi się naprawdę wyzwaniem. Absolutnie nie podważam tym przykrych doświadczeń mniejszych osób.

      Współczuję doświadczenia, naprawdę uważam, że lekarze powinno mieć obligatoryjne kursy z empatycznego podejścia do pacjentów i to w trybie ciągłym, odnawiane co 5 lat

      1. Kiedyś diagnozowało się „bycie kobietą”, a teraz bycie grubym, bo po co się męczyć, skoro nikt o nas nie zrobi serialu ani nawet zdjęcia do magazynu… 😉
        Oczywiście nie chciałam się czepiać – bynajmniej – to prawda, że „small fat” mają stosunkowo łatwiej, o wiele łatwiej niż te większe osoby. Raczej też smutna refleksja, że tak naprawdę jak ma być dobrze większym, i w ogóle każdemu, jeśli już ktoś w prawidłowej wadze jest „za gruby”, bo wygląda wg lekarza za grubo, a przecież wiadomo, że człowiek ma być od sztancy, a w zasadzie każdy problem można sprowadzić do jakiejś wyimaginowanej przyczyny – histerii, nieusatysfakcjonowania, dwóch cm tłuszczu na lewym udzie. To dla kogo jest szacunek, poważne traktowanie, komu się należy – w oczach tych ludzi? To jest błędne koło, a do tego świadczy o absolutnym lenistwie i niedouczeniu ze strony medyków – których jako klasę społeczną szanuję, żeby nie było, jestem orędowniczką medycyny, nie żadną foliarką.
        You’re doing the god’s work w każdym razie 🙂

    2. Lipodemia… Wiekszosc lekarzy nie ma pojecia o jej istnieniu, gruba to gruba, prosze schusc.
      Dla tych co nie wiedza – przy lipodemii mozesz sie odchudzac i cwiczyc do usmiechnietej smierci, a i tak bedziesz miec na nogach czy tylku obrzeknieta tkanke, bo to bardziej problem z przeplywem limfy. Pomagaja troche specjalne rajstopy uciskowe

  2. Czołem, z tej strony 101 kg do 172 cm wzrostu i rozmiar ubrań 44. Według BMI II stopień otyłości i “proszę coś zrobić z tą wagą”, a wg przytoczonej w Twoim wpisie skali – small fat i prawie normik 😀 To tyle ode mnie jeśli chodzi o bullshit masz index. Ciekawe co na to doktorki🧐

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.