Dzisiaj nie będzie szczególnie miło i pojednawczo, bo naprawdę szczęka mi już wypada z zawiasu od zgrzytania zębami, kiedy czytam wszystkie wyssane z palca mądrości o tym, że ciałoneutralność jest lepsza niż body positive. Jest to bullshit i pozwól, że dzisiaj Ci to udowodnię.
Przekonanie o tym, że oto powstał kompletnie nowy nurt; nadzieja na pogodzenie tych, którzy domagają się dla siebie reprezentacji z tymi, którzy mówią “popieram ciałopozytywność, ale bycie grubym to przesada” jest oparta na kompletnie nie znajdujących odzwierciedlenia w rzeczywistości założeniach, wynikających z ignorancji. Naszej wspólnej.
Nie ma się co dziwić, ludzkie mózgi to leniwe buły, które wieczne obieranie linii najmniejszego oporu mają na pierwszym miejscu w cv. Wedle przyjętych przez Edelman Institute kryteriów, 87% z nas to niedoinformowana gawiedź. Coś niby tam wiemy, coś niby czytamy, w sumie nie mamy za specjalnie zdania, ale chętnie się wypowiadamy przy każdej możliwej okazji. Trudno to z początku przełknąć, rozumiem. Ja też lubiłam o sobie myśleć w kategoriach “błyskotliwa i ostra”, ale trzymajmy się faktów. 87% to więcej niż osiem osób z dziesięciu. Czy wobec tego nadal brzmi to dziwnie, że świat porządkujemy i segregujemy na podstawie idiotycznych w zasadzie stereotypów? Mnie nie. To jest – nie dziwi, ale owszem, oburza.
Na koniec własnego nosa
Cytując klasyka: nazywając samoakceptację ciałopozytywnością, mylisz niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu. Gdyby to, co chcę powiedzieć przełożyć na proekologiczne ruchy, samoakceptacja, czyli ta pop-ciałopozytywność, byłaby greenwashingiem. No niby spoko i fajnie, że ludzie od tego zaczynają, bo każdy krok w dobrą stronę jest mile widziany. Tylko że do głębokich systemowych zmian mamy z tego miejsca jeszcze tyle, co z domu na dno Rowu Mariańskiego.
Ogarnięcie o co w tym wszystkim chodzi, nauczenie się, że to wcale nie ta fałda, którą mam kiedy skręcam się w chińskie osiem jest prawdziwym problemem, wymaga dużo pracy nad sobą.
I ten fałdocentryzm też jest uzasadniony! Każdy z nas jest pępkiem własnego świata i nasze osobiste problemy są zawsze największe i najważniejsze. To zrozumiałe, mamy tylko jeden kalejdoskop – swoje własne doświadczenia, przez które oglądamy świat. I jeśli z pomocą tego kalejdoskopu wpatrujemy się wyłącznie w ten pępek własnego świata, w siebie, to nie ma się co dziwić, że wydaje się największy. (I podzielony na kolorowe trójkąty.)
No, tylko że nie jest. Kiedy już człowiek wyciągnie głowę z własnego tyłka, złapie jakieś tam punkty odniesienia, to nagle okazuje się, że świat jakiś taki większy jakby.
Powiedzmy to sobie jasno – OCZYWIŚCIE, że każdy ma prawo do swoich kompleksów! Do swojej bezpiecznej przestrzeni i do samoakceptacji. Kiedy podkreślam rozdział pomiędzy bopo a samoakceptacją, nie robię tego, żeby kogokolwiek pozbawić jego własnego azylu. Nie o to mi chodzi. Uważam po prostu, że podpisując się pod dziedzictwem wielu pokoleń grubych feministek i feministów, warto ich spuściźnie okazać szacunek. Przede wszystkim dlatego, że myślenie o ciałopozytywności w kategoriach ruchu społecznego jest po prostu dobre i to nie tylko dla grubych ludzi.
Każde ciało, oglądane przed lustrem pod lupą, centymetr po centymetrze, zamieni się w końcu w naszych własnych oczach w kurzy kadłubek czekający zmiłowania w niedzielnym rosole. Każde!
Nowe horyzonty
Tylko że poddane mikroskopowej inspekcji normatywne ciało jest nadal normatywne. I niezależnie jak bardzo nie-gruba, normatywnego wzrostu, sprawna osoba nie lubi swojego brzucha czy pupy, w oczach świata pozostaje ‘normalsem’. Dopóki może się ubrać w sklepie; dopóki lekarz leczy jej choroby, nie wagę; dopóki na własnej skórze nie doświadczy systemowej dyskryminacji, tej wszechobecnej, wygodnie wkomponowanej w codzienność fatfobii, tak długo nie zrozumie w pełni o czym piszę. Chyba, że należy do innej dyskryminowanej systemowo mniejszości.
Wiem, że syty głodnego nie zrozumie i może stąd całe zamieszanie. Użyłam już kiedyś tego porównania, ale może warto je powtórzyć. Kiedy ludzie w Stanach skandują “black lives matter”, to wcale nie oznacza, że mają w dupie białych. Protestują przeciwko bardzo konkretnemu, usankcjonowanemu społecznie przejawowi rasizmu. Trzeba być skrajnym, zapatrzonym we własny pępek dupkiem, żeby w czasie kiedy chodzi o sprzeciw wobec zabijania ciemnoskórych dzieci, rozwijać swój transparent ‘white lives matter’.
Analogicznie – kiedy inna dyskryminowana grupa walczy o poprawę swojej sytuacji i np. normalizację grubych ciał w przestrzeni publicznej, nie jest w porządku mówić, że “ja to mam gorzej.
To nasze miejsce i nasz czas.
OMG, nikt Ci nie każe kochać każdego kawałeczka!
Teoria, że ciałopozytywność nakazuje komukolwiek KOCHAĆ swoje ciało, zajmuje w moim sercu szczególne miejsce.
Mówienie o ciałopozytywności, że chodzi w niej o to, że każdy powinien się kochać, jest jak mówienie, że Beyonce zaczęła się od Króla Lwa.
Ta figura umysłowa to jest taki trochę już relikt z czasów, kiedy miotaliśmy się jak osiołek między żłobami, nie wiedząc jak o tej ciałopozytywności w ogóle mówić. No bo tak- co jest Ci łatwiej ogarnąć: a) “Ty też jesteś piękny i możesz kochać siebie”, czy b) “to jak wygląda Twoje ciało nie ma żadnego znaczenia, każdy ma prawo do reprezentacji, światem rządzi fatfobia, a kultura diety to bullshit”?
Jeśli odpowiedziałaś, że A, to zapewniam, że wszystko jest z Tobą w jak najlepszym porządku. (Jeśli B, to zostaw mi swój numer telefonu, bo chcę iść z Tobą na randkę!). Odpowiedź A jest osadzona w konceptach, które znamy od dziecka. Wiemy, co to znaczy ładny, a co brzydki. Wiemy o co chodzi z tym całym “kochać”. A co to jest kultura diety? Fatfobia? Nie ma takiego miasta, proszę pani. Widzisz to już? Na to nawet nie ma w naszym języku słów! W świetle faktów, narracja A, ta o kochaniu siebie i pięknie, była naturalnym pierwszym wyborem. W końcu jeśli chcesz, żeby ktoś inny Cię zrozumiał, dobrze jest mówić w jego języku.
Tylko, że to było trzy lata temu. Masz świadomość, jak dużo się zmieniło na świecie od tamtego czasu?
Coś starego, coś nowego
Nasz stosunek do świata dynamicznie się zmienia. W raporcie 2020 Edelman Trust Barometer [dostępnym TUTAJ ] możecie zobaczyć jak rośnie świadomość ekologiczna i społeczna. Jak tracą na zaufaniu nieskuteczne instytucje i biznesy, a jak zyskują społeczności. Wtedy, trzy lata temu, powiedziałam mojej bardzo dobrej znajomej, Marcie, że w ruchach społecznych widzę jedyny ratunek dla świata. Jak myślisz, bardzo się pomyliłam?
Jesteśmy dzisiaj dużo dalej niż wtedy. Dzięki internetowym burzom wiemy już co to weight stigma, fatfobia i znamy różnicę między współwystępowaniem, a zależnością. Krótko mówiąc – możemy sobie pozwolić na mówienie aktywistycznym głosem i spodziewać się, że ludzie nas zrozumieją.
Szkoda tylko, że dotyczy to wąskiej grupy ludzi, którym SIĘ CHCE. Którzy lubią słuchać. Dla całej reszty komunikat ciałopozytywności nadal brzmi jak piosenka Michała Wiśniewskiego: jestem jaki jestem. I to tu, w mojej diagnozie, bije źródełko niezrozumienia. W braku wspólnego języka.
Nie, moja ukochana Syreno Lądowa, w ciałopozytywności wcale nie chodzi o to, żeby siebie kochać. Ani o to, żeby złożyć dłonie na podołku i do końca życia robić młynki kciukami.
Nie chodzi też kompletnie o to jak Twoje ciało wygląda, ani nawet o to, czy Ci się podoba, czy nie.
W ciałopozytywności chodzi o sprawiedliwość społeczną. Ciałopozytywność to przestrzeń, w której nienormatywne ciała powinny czyta się zauważone i docenione. Miejsce mocy i wolności. Bez bigoterii, bez limitów wagowych. Bez “popieram ciałopozytywność, ale…”
Niepozorne luksusy
Rozumiem wobec tego pociąg do neutralności, zmęczenie hurraoptymizmem naprawdę nikogo nie dziwi. Jesteśmy otoczeni zastępami ludzi, którzy o każdej porze dnia i nocy chętnie doradzą nam jak być lepszą wersją siebie. I, niestety, popową wersja “ciałopozytywności” wpisuje się w ten trend.
Być może, gdybym nie ja gruba i nie doświadczała na własnej skórze zorganizowanej dyskryminacji, również uważałabym tę instagramową wersję bopo za oszustwo. Może też chciałabym powiedzieć tym oszołomom, żeby się odstosunkowali od mojej samooceny. Może bym rozumiała. Ale ponieważ doświadczam życia w mniejszościowej grupie, która podlega dyskryminacji i ponieważ to, ten blog, to jest moja platforma, mam szansę przedstawić Ci inną perspektywę.
Bo widzisz, mam poczucie, że nie mogę sobie pozwolić na symetryzm. Wynika to trochę z roli aktywistki, którą przyjęłam, a trochę z poczucia, że jeśli ja nic nie zrobię, to nikt się nie zainteresuje moimi sprawami. Gdy rozmawiam w gabinetach z lekarzami – szczególnie dotyczy to ginekologów – jak refren słyszę potwierdzenie, że na skutek obcesowego traktowania, grube pacjentki rezygnują z opieki medycznej. Czy na poziomie systemowym to kogoś obchodzi? Czy kogoś interesuje kiedy ostatnio robiłam cytologię, albo dlaczego włosy wychodzą mi garściami?
Nie ma chyba potrzeby, żebym odpowiadała.
Należąc do tej konkretnej grupy i mając świadomość wszechogarniającej fatfobii nie mogę sobie pozwolić na luksus odcięcia się od problemu. I ty, jeśli w twoim otoczeniu są grube kobiety, na których ci zależy, też nie możesz. Tych nierówności nie zaorze się w pojedynkę. Jeśli chcemy mieć nadzieję na zmianę, potrzebujemy aktywizmu. Potrzebujemy tej staromodnej, prospołecznej ciałopozytywności.
I tak już na koniec, korzystając z okazji, chcę naprostować wierutną bzdurę, którą podał niedawno na piśmie jeden z największych kolorowych magazynów świata: ciałopozytywność nie zmusza Cię do niczego. To naprawdę dobra wiadomość, prawda? Może ta presja, o której zaczęło się mówić w kontekście nowości, jaką jest ciałoneutralność, to po prostu projekcja? Może to po prostu stare obsesje w nowej interpretacji, director’s cut naszego starego poczucia niższości? Serio, naprawdę nic nie musisz. Nawet jeśli zaglądasz tu regularnie, to pewnie nie zawsze się ze mną zgadzasz i, kurza twarz, super! Miej swoją opinię! Szukaj swojej drogi! Miej swój rozum! Pamiętaj, że mój – czy jakikolwiek inny, dla ścisłości – punkt widzenia to jedna z możliwych opcji. Wcale mi nie zależy, żebyśmy mówiły jednym głosem. Zależy mi na tym, żebyś nie świadomość nierówności społecznych, które na dużą skalę dzieją się tu i teraz. Nie zmieciemy ich z powierzchni ziemi okrzykiem “kochaj siebie!”.
______________________
Photo by Prateek Katyal on Unsplash
„Teoria, że ciałopozytywność nakazuje komukolwiek KOCHAĆ swoje ciało, zajmuje w moim sercu szczególne miejsce.” Coś mi mówi, że pisząc „serce” miałaś na myśli całkiem inny rejon ciała 😆
Która to myśl mnie także jest bliska 😊
Zdemaskowałaś mnie! 😂😂😂
Bardzo mądrze powiedziane, bardzo często słyszy się, że cialopozytywnosc to kult otyłości. A ja się pytam czy anorektyczka nie ma prawa na cialopozytywnosc ? A w czym on popiera otyłość?!
Pingback: 57%, czyli dlaczego uważasz, że ciałopozytywność jest nieustającą afirmacją ciała?
Pingback: Body shaming osób szczupłych. Czy można stawiać znak równości z fatfobią? (spojler: nie można) – Ada Kosterkiewicz