Nie masz już trochę dosyć tej cholernej ciałopozytywności wyskakującej już nawet z lodówki? Jak długo jeszcze dasz sobie wmawiać, że musisz pokochać siebie? Czy nie wydaje Ci się to idiotyczne?
I dobrze, bo powinno. Niewiele rzeczy wkurza mnie tak, jak wykrzywianie ciałopozytywności i dorabiane jej gombrowiczowskiej gęby. To oczywiście było do przewidzenia, że wraz ze wzrostem jej popularności dojdziemy do momentu, w którym trzeba będzie poprostować pewne elementy opowieści o tym czym jest ciałopozytywność. I tym się tu dzisiaj zajmiemy.
Dlaczego ja? Co sprawia, że uważam się za osobę mającą odpowiednie kompetencje? Nic szczególnego w zasadzie, wierzę po prostu, że lata pracy nad upowszechnieniem tej konkretnej idei i znajomość zjawiska z wielu perspektyw, dają mi prawo do mówienia o nim również w kontekście krytycznym. Czy uważam się za alfę i omegę? Bynajmniej. Wierzę w ciągłe uczenie się, poszerzanie perspektyw i szukanie nowych kontekstów. Jeśli czytając czujesz, że nie zgadzasz się ze mną, najserdeczniej na świecie zapraszam do dyskusji w komentarzach. Merytorycznej, rzecz jasna, bo umówmy się na wstępie, że na dyskusje w stylu „racja jest jak dupa, każdy ma własną” zwyczajnie szkoda nam czasu. Ok?
Zapraszam Cię, wobec tego, na nowy cykl, #MythBusters, w którym będziemy rozprawiać się z mitami, którymi obrosła ciałopozytywność. Dzisiaj w menu:
„Muszę kochać siebie”
Czy ja muszę kochać siebie? Czy mogę być ciałopozytywna, jeśli mam kompleksy? A co, jeśli nie uważam, że jestem piękna? A co jeśli nigdy nie uznam, że jestem idealna?
Coraz częściej słyszę i czytam o tym, że warunkiem wejścia do ciałopozytywności jest bezwarunkowy zachwyt swoim ciałem. Że gdzieś jest jakaś bramka, przez którą można przejść tylko pod warunkiem, że kochamy się na sto pro i na zawsze. Że są gdzieś jakieś wytyczne, że musisz być sobą zachwycona_y w co najmniej 57%, żeby się dostać do tego klubu. Że gdzieś przyznają ordery za kochanie siebie i wystawiają kwity zezwalające na bycie bopo (body positive, ciałopozytywnym). I wszystko, z jakiegoś bliżej mi nieznanego powodu, ominęło mnie szerokim łukiem.
Ja
Mam wrażenie, że bezpośrednie źródło tego mitu leży w popowej wersji ciałopozytywności. Tej łatwiej, sprowadzonej do mówienia o samoakceptacji i o tym, że każdy z nas jest piękny na swój własny sposób. To duże uproszczenie wykorzystywane jest z rozmysłem. O ileż łatwiej jest przekonać kogoś do siebie mówiąc, że przecież też jest piękny niż osiągnąć to za pomocą pogadanki o systemowej dyskryminacji, braku reprezentacji i estetycznym kolonializmie. No wiesz, tak szczerze, która wersja łatwej do Ciebie trafi? Bo do mnie zdecydowanie pierwsza.
Wejście w niewygodne tematy społeczno-kulturowe w obszarze fizyczności kosztowało mnie sporo czasu i dużo otwartości, trudno na takim przekazie zbudować masową popularność. Z tego nie ma ani kasy, ani chwały.
Co innego mówienie o tym, że piękno jest w każdym z nas. To odpowiada na potrzebę akceptacji, którą każdy człowiek nosi w sobie. W efekcie w popkulturze utrwala się wizja ciałopozytywności jako miłości do siebie i self-care’u, najlepiej ubranego w bardzo konkretne produkty wellnesowo-drogeryjne. Taka pop-ciałopozytywność świetnie sprzedaje, siebie i nie tylko. Łatwo ją wytłumaczyć i przekonać do niej nas wszystkich, takich spragnionych utwierdzenia w przekonaniu, że jesteśmy dostatecznie dobrzy, tylko że…
i świat
… obsesyjne powtarzanie „kocham siebie, jestem piękna_y” nie zmienia świata, ba, choćby naszej osobistej małej rzeczywistości na taką skalę, jak byśmy sobie tego życzyły_li. No bo jaki to może mieć wpływ na utrwaloną w kulturze fatfobię (czyli strach przed/niechęć wobec grubego ciała i wszystkiego co z nim związane), na zwiększenie dostępności ubrań w szerokiej rozmiarówce, wielkości miejsc w kinach, zachowania lekarzy, do których udajemy się po pomoc, czy nawet opinie, jakie mają o nas ludzie wokół. No w najlepszym wypadku niewielki.
Mało tego, jak się przekonujemy, wystarczy całkiem niewielki krok dalej, żeby z całego tego dobra, jakim jest w założeniu ciałopozytywność, zrobił się kolejny środek presji, którą można nałożyć na kobiety i narzędzie tortur służące dzieleniu nas na te lepsze, akceptujące siebie i te gorsze, którym trudniej jest zawrzeć ze sobą pokój. Czy naprawdę tego dla siebie chcemy?
I jasne – praca nad poprawianiem naszej systemowo uszkodzonej samooceny jest ważna. Ważne jest to, co o sobie mówimy i jak o sobie myślimy. Ale nad tym wszystkim jest jeszcze jedna bardzo ważna kwestia: to nie jest tak, że my siebie nie lubimy tak o, bezinteresownie. Ludzie nie rodzą się z nienawiścią do siebie, bo są grubi, mają za cienkie włosy albo właśnie mają ich za dużo. Ktoś musiał nas tego nauczyć. Cała ta nasza walka, ten dialog o nas toczy się w kontekście kanonu, który nam przypadł w udziale z uwagi na miejsce urodzenia. I w ciałopozytywności, tej rozumianej dobrze rzecz jasna, nie chodzi o to, żeby zmuszać Cię do tego, żebyś się czuła boginią. Tu chodzi o to, żeby podważyć ten kanon, ten głupkowaty zbiór nie naszych, wydumanych zasad, który sprawia, że zamiast robić cokolwiek sobie wymarzysz, zawsze najpierw musisz upewnić się, czy aby nie widać ci fałdy na brzuchu.
Ustalmy więc sobie krótko:
Ciałopozytywność jest afirmacją szacunku
Nie wysokiej samooceny. Nie miłości do swojego ciała. Nie samozachwytu. SZACUNKU do ciała takiego, jakim jest.
Przestańmy więc proszę powtarzać bez refleksji, że ciałopozytywność to presja i że teraz pora na ciałoneutralność. Normalizujmy to że ludzie wyglądają różnie. Normalizujmy to, że nie ma dwóch takich samych ciał. To, że dla każdego jest miejsce pod słońcem. Że nasz rozmiar, kolor skóry, poziom sprawności fizycznej czy stan zdrowia nie mogą być powodem jakiejkolwiek dyskryminacji. Tak, to jest radykalne, jest antyrasistowskie, feministyczne, taka jest ciałopozytywność. O to w tym wszystkim chodzi, nie o to, czy podoba mi się każdy mój palec u stopy albo czy gwiżdżę na widok siebie samej w lustrze.
Foto: Rendiansyah na Unsplash
Ta pop wersja body positivity robi bopo strasznie zla robote. Wg przecietnego internauty (przynajmniej w tych rejonach gdzie bywam) chodzi o to ze nagle nalezy uwazac ze grube laski sa najpiekniejsze i nie wolno powiedziec inaczej (nie jest to cytat tylko parafraza komentarzy na jakie dosc czesto sie natykam). Wielokrotnie tlumaczylam ze chodzi o reprezentacje, czyli cos co bezwzglednie nalezy sie nam wszystkim; mam wrazenie ze w kilku przypadkach zostalam dobrze zrozumiana, co dowodzi ze warto jednak zdobyc sie na wysilek wypunktowania co jest nie tak w tej najbardziej rozowej wersji bopo. Ktora zreszta mnie sama irytuje w kontekscie mojego wlasnego ciala, co do ktorego mam dosc wysrubowane i niekoniecznie zdrowe standardy, ale nadal sa one MOJE i nikt nie bedzie mi mowil w jaki sposob mam postrzegac wlasna fizycznosc.