Temat zdrowia w kontekście ruchu body positive i plus size nigdy nie zagaśnie. Nigdy nieee zagaśnie.
Do obrzydzenia i mdłości można dyskutować w sieci z trollami, dla których z nagła największym zmartwieniem jest moja potencjalna cukrzyca. Albo stawy. Albo miażdżyca, albo cały szereg innych chorób, o których nikt nie myślał dotąd publicznie, ale skoro jak grzyby po deszczu wykiełkowały zadowolone z życia grubaski, to wytoczmy je oto, te działa najcięższego z kalibrów. Bo przecież nie można traktować poważnie ludzi, którzy nie dbają o swoje zdrowie, prawda? Można jarać pety, jeść 800 kalorii dziennie, żreć środki na przeczyszczenie i/lub tabletki przeciwbólowe garściami lub zagryzać je paczkami czpisów i nadal czuć się LEPSZYM od tej głupiej grubaski, której się wydaje, że może być zadowolona z życia. Takich ludzi jest mnóstwo, nie czarujmy się. Sama znam ich na pęczki, Wy pewnie też.
A co ze zdrowiem psychicznym?
Wiecie już, z wpisu o pierwszej części ankiety o seksie plus size, że nie jestem typem wierzącym w nagłówkowe objawienia i mitycznych amerykańskich naukowców. Zanim uwierzę w jakiekolwiek badanie sprawdzam je u źródła, czyli szukam naukowych publikacji w uznanych przez środowisko akademickie wydawnictwach. Dokładnie tak samo wyglądało to tym razem, gdy przeczytałam o szokujących (choć czy naprawdę zadziwiających?) wynikach badania przeprowadzonego na Stanowym Uniwersytecie na Florydzie przez profesorów Jessicę Ridgway oraz Russela Claytona. W przeprowadzeniu i opracowaniu wyników badania udział brał również doktorant FSU School of Communication, Joshua Hendrikse.
Czy plus size jest równy? Pozytywny wpływ modelek w rozmiarze średnim i plus size na kobiety, ich alokację zasobów uwagi, porównania społeczne oraz satysfakcję z ciała*
Brzmi trochę groźnie, bo co to jest ta cała alokacja zasobów niby? Nic innego na podział naszej uwagi na to, co zostaje nam w głowie, a co umyka naszej uwadze niepostrzeżenie. Wróćmy jednak do badania.
Badaniu poddanych zostało 49 chętnych kobiet, które na etapie wywiadów deklarowały, że nie są zadowolone ze swojej sylwetki i chciałyby schudnąć. Każdej z nich wyświetlono 12 zdjęć przedstawiających modelki o różnych typach sylwetki. Badacze monitorowali psychofizyczne reakcje badanych kobiet na każdy z dwunastu obrazów, a po zakończeniu projekcji każda z badanych pań przeszła dodatkowo test zawierający m.in. pytania o to, które z prezentowanych zdjęć zapamiętały, ile razy w ciągu badania porównywały się z kobeitami ze zdjęć i jak w ich kontekście czują się ze swoim ciałem. Wyniki badania przyniosły konkluzję, że nasze reakcje wobec zdjęć modelek chudych, a kobiet plus size są zupełnie różne.
Gruba, chuda – co za różnica
Widok bardzo szczupłych modelek sprawiał, że badane kobiety odjeżdżały do krainy bezużytecznych porównań swojego ciała do ciała prezentowanego na obrazku, zwracały mniejszą uwagę na zawartość zdjęcia i ogólnie słabiej zapamiętywały samo zdjęcie. Figura modelki okazywała się być ważniejsza, od niesionego komunikatu. Kontakt z tymi zdjęciami sprawiał, że deklarowały obniżenie poczucia zadowolenia ze swojego ciała co – jak doskonale wiemy – na dłuższą metę może stanowić zagrożenie dla zdrowia psychicznego.
Kiedy na ekranie pojawiały się zdjęcia modelek plus size, reakcje badanych były zgoła inne. Zarejestrowano o wiele mniej porównywania się do pań z obrazka, wyższe skupienie na przekazie zdjęcia oraz wzrost zapamiętanych przez badane detali. W odpowiedziach na temat postrzegania swojej sylwetki zanotowano zauważalny wzrost zadowolenia.
Ciało a zdrowie psychiczne
Autorzy badania podsumowują je odważnie, mówiąc że efekt ich pracy przynosi jednoznaczną konkluzję, że obecność różnych typów sylwetki w komunikacji medialnej ma ogromnie pozytywny wpływ na dobrostan psychiczny kobiet. Zdejmuje z kobiet stres związany z mniej lub bardziej świadomym porównywaniem się do nieosiągalnych wzorców.
Nie pozostaje to bez znaczenia również w bardziej pragmatycznych, biznesowych aspektach. Kobiety, których nie zajmuje odczuwana presja są uważniejsze i znacznie lepiej odbierają wystosowywane do nas komunikaty. Nie ma w tym, prawdę mówiąc, wielkiego odkrycia. Na pewno niejednokrotnie doświadczyłyście “oślepnięcia z nerwów”. Ja przynajmniej często mam tak, że w emocjonalnym ferworze pada mi na oczy i najbardziej oczywiste rozwiązania pozostają poza moim zasięgiem.
Jeśli chodzi o sam biznes to Clayton mówi wprost: “Użyteczną dla producentów i mediów strategią jest zatrudnianie modelek/aktorek plus size, jeśli celem kampanii przykucie uwagi i jednoczesne nawiązanie do ciałopozytywności”. Dosyć interesujące, prawda?
Taka moda
Można oczywiście okrzyknąć całe zjawisko pojawienia się w publicznym dyskursie rozmów o niespełniającym wygórowane wymogi ciele. Można to oczywiście nazwać ohydnym mainstreamem, wymieszać z błotem i wywalić za burtę. Ale czy naprawdę warto?
Może jednak lepiej podjąć się rozmowy?
Nawet z tymi, którzy objęci troską o nasze zdrowie fizyczne nie dostrzegają bardzo istotnego aspektu plus size body positivity – wielkiej psychicznej ulgi, którą przynosi świadomośc, że nie trzeba sie swojego ciała wstydzić. Że można żyć, być dumną ze swoich osiągnięć. Że nie trzeba wiecznie przepraszać tylko dlatego, że waży się więcej, niż się podoba “ludziom”. Bo kim oni w zasadzie są? Garstka internetowych trolli nie jest w stanie mnie zawrócić, obrócić w perzynę wysiłku, który od blisko roku wkładam w rozwój bloga i otaczającej go społeczności.
Nie są w stanie odebrać mi tego uczucia, kiedy piszecie, że jednak – choć to proces mozolny i długotrwały – zaczynacie inaczej na siebie patrzeć, zakładacie szorty i wychodzicie z domu.
Mogą mi skoczyć, bo ja wiem. Znam to uczucie wolności, gdy nagle odzyskujesz dla siebie własne grube nogi i robisz z nimi co chcesz.
Chciałam się z Wami podzielić tym badaniem, bo mam świadomość, że pieśń o zdrowiu grubej blogerki nigdy nie ucichnie na moim blogu. Rzeka troskliwych nie przestanie płynąć. Moje zdrowie psychiczne jest dla mnie równie ważne jak fizyczne. Nie lekceważcie siebie.
_________________
* Is plus size equal? The positive impact of average and plus-sized media fashion models on women’s cognitive resource allocation, social comparisons, and body satisfaction – kulawe tłumaczenie domowej roboty
Jeśli zaintersowała Was treść opracowania naukowego, które pokazało sie w periodyku Communications Monographs to jest ona dostępna tutaj, niestety wyłącznei za opłatą (i to niemałą) TUTAJ
Bardzo mi się podobał ten artykuł.Szczerze mówiąc od mody odpycha mnie wygląd prezentujących nią modelek.Nie lubię się do kogoś upodabniać, nie lubię być taka jak wszyscy.Nie zamierzam ani się odchudzać, ani prześcigać biologii – mam prawie 50 lat i prawo by nie wyglądać jak wychudzona 20 latka.
Ja trochę nie na temat wpisu, ale uderzyło mnie w nim to, że nadal nie rozumiem rzeczy, która zdaje się być bazowa dla całego “problemu” z szukaniem samoakceptacji.
Mianowicie, Ula, lub być może jakaś czytelniczka – czy jesteście w stanie mi powiedzieć skąd, na jakim etapie życia pojawiło się u was poczucie, że coś jest z wami nie tak, że społeczeństwo krzywo patrzy, że w szortach nie wypada i tak dalej? Poczucie, z którym teraz musicie walczyć i stanowi problem psychiczny niemniej istotny niż aspekty fizyczne związane z Waszą wagą?
Pytam dlatego, że albo wychowywałam się w jakiejś bańce, albo byłam wyjątkowo ślepa, ale nie spotkałam się w życiu z wieloma przypadkami dyskryminacji grubych ludzi. Nigdy nie słyszałam w domu tekstów, że grubej czegoś nie wypada, w szkole dokuczali wszyscy wszystkim: chudzi grubym, grubi chudym, ładni brzydkim, mądrzy głupim i na odwrót. Później – na studiach i w pracy towarzystwo było na takim poziomie, że nikt nie skupiał się na ocenie powierzchowności, zawsze widziałam człowieka jako całość i mam wrażenie, że moi znajomi podobnie. Ciężko mi więc zrozumieć sytuację, w której osoba gruba czuje, że jest aż tak negatywnie postrzegana. Czy możecie mi trochę więcej o tym opowiedzieć?
Osobiście nie spotkałam się nigdy z komentarzami prosto w oczy na temat swojego wyglądu. Mimo, że jestem grubsza, to nie mam kompleksów, nie narzekam na powodzenie mężczyzn, lubię siebie. Mam lustro i jestem świadoma swojego ciała, nie wmawiam społeczeństwu, że noszę XS, a mój wystający brzuch to wzdęcia. Są grubsze, są szczuplejsze, ale wszystkie zasługujemy na szacunek.
Chodząc do szkoły pdst byłam “normalna”, choć w zasadzie niewiele było grubych dzieci, ale nikt ich nie szykanował. W liceum zaczęło się dojrzewanie, rosnący biust przesłaniał większy tyłek. Na studiach też nie było z tym problemu, ważyłam ok. 70-80 kg, a i chłopaków wokół było sporo. Teraz też nie narzekam.
Największy hejt jest w internecie, an drugim miejscu w naszym domu – same jesteśmy największymi hejterkami swojej wagi i ciała. A jeśli zdarza się jakiś “typ” który nas obraża za to, jak wyglądamy, zawsze znajdzie się 10 osób, które obronią, utulą, a paskudę strącą do piekła.
Dzięki za odpowiedź, ale wygląda na to, że właśnie Ciebie nie dotyczy ten problem. Natomiast Ula pisze o “wielkiej psychicznej uldze, którą przynosi świadomośc, że nie trzeba sie swojego ciała wstydzić”. A zatem ktoś, coś, kiedyś zaszczepiło w niej poczucie, że wstydzić się powinna, i było to uczucie na tyle mocne, że nie da się go pozbyć tak po prostu – widzę, że wiele grubszych dziewczyn właśnie z nim się zmaga.
I nad źródłem tego uczucia się zastanawiam. Czy pochodzi ono z zewnątrz – a jeśli tak to ciekawa jestem jak to się dzieje, czy też może być efektem tego co Ty napisałaś, że “same jesteśmy największymi hejterkami swojej wagi i ciała.” Moje doświadczenia są podobne do Twoich, jeśli przypominam sobie jakieś sytuacje związane z obrażaniem grubszej osoby, to ją wszyscy brali w obronę a obrażający zostawał uznany za buraka i dostawał po głowie.
Czy zatem źródłem problemu może być internet? Gdzie jak wiadomo, hejtowani są wszyscy, grubi, chudzi, zbyt brzydcy i zbyt ładni?
Wybaczcie, że drążę i odchodzę od tematu – staram się to zjawisko zrozumieć.
Magda, bardzo się cieszę, że drążysz. To blog, więc możemy sobie dyskutować do woli.
Jeśli o mnie chodzi to jest pół na pół, czyli:
Zawsze byłam dzieckiem odstającym od normy, o głowę wyższa i zawsze większa niż reszta dzieci. Koleżanki w podstawówce wykorzystywały mnie do obrony, ale nikt mi nie dokuczał. Oprócz szkolnego lekarza, który łatkę otyłości przypiął mi w drugiej klasie. Do dziś pamiętam ten dzień bilansu. Bez problemu opisałabym i wygląd lekarza, i jego gabinetu.
Tak naprawdę niezadowolenia z siebie nauczyłam się dosyć późno, kiedy z uwagi na kierunek szkoły policealnej wylądowałam między ludźmi, dla których wygląd stanowił 80% życiowego kapitału. Poszło w diety i wieczną samokrytykę, podlewaną ambicjami oraz docinkami wykładowców – autorytetów. Skończył się fun i krótkie spodenki. Zaczęło nieustające porównywanie. A było to dobre 40 kilo temu.
Przeszło 10 lat minęło od tego czasu, w tym czasie zaliczyłam większość popularnych diet, niemal podwoiłam objętość, a potem odzyskałam siebie. I te krótkie spodenki. Zrozumiałam wreszcie, że nie muszę się z nikim porównywać, bo zawsze będą ładniejsze i brzydsze ode mnie. I że to nie ma znaczenia.
Nigdy w tym czasie nie narzekałam na brak powodzenia, chociaż faktycznie, w czasach, gdy moje koleżanki zmieniały chłopaków co miesiąc, bywały okresy, że za towarzystwo miałam samą siebie. Wiem, że to nie relacje damsko-męskie ukształtowały mój stosunek do siebie samej.
Proszę bardzo. Jako dziecko byłam przeciętnych rozmiarów (widzę to dziś na zdjęciach), ale czułam się gruba. Pamiętam, że patrzyłam na nogi koleżanek z klasy – niemal tak samo cienkie na całej długości, jak pory – i zastanawiałam się, czemu ja takich nie mam. Ano, nie mam. Od zawsze mam wyraźnie zaznaczone udo, jak kangur. Ale skąd miałam wiedzieć, że istnieją różne typy budowy? Jesteś chuda albo jesteś opasła, nie było nic pośrodku. Przesiąkało to do mnie z zewsząd – począwszy od uwag ciotki, że “upaśliście ją jak prosiaka”, poprzez media (bohaterki wszystkich moich ukochanych japońskich kreskówek były bardzo, ale to bardzo chude) skończywszy na docinkach samych rówieśnic, które bez krępacji nazywały mnie tłustoszem. Byłam zresztą klasowym kozłem ofiarnym, sekowanym i wyszydzanym dosłownie za wszystko – od koloru sznurówek w butach po sposób odwijania dropsa. Poczucie bycia monstrualnie opasłą podbijała konieczność uczęszczania na wuef. Nie potrafiłam ani biegać, ani skakać (na pewno nie przez tego przerażającego kozła), męczyłam się bardzo szybko i potykałam o własne nogi. Dla mojej rodziny i reszty świata to był powód do deprecjonujących mnie dowcipasów. Szczególnie rozczarowany był ojciec – nie nadawałam się do żadnego sportu!
W liceum moja uroda rozkwitła i pewnie w dorosłość wkroczyłabym już jako pewna siebie, ciesząca się życiem kobieta – gdyby nie mój pierwszy chłopak. Trafił mi się skunks co się zowie. Demonstrował romantyczne gesty, błagał i płakał, żebym dała mu szansę. nazywał swoją boginią. No to dałam. Mu tę szansę. 😀 W ciągu ośmiu lat związku od stadium “boska moja” gładko przeszliśmy do regularnego znęcania się psychicznego. Powtarzał mi, że “jestem piękna, ale mogłabym być piękniejsza.” Siadał mi nad talerzem i wzdychał; “znowu jesz.” Z perspektywy widzę, że w ogóle nie doceniał we mnie bujnie rozwitającej kobiecości – chciał, żebym na zawsze pozostała zagłodzoną, płaską małą dziewczynką. Szydził z puchnych dziewczyn mijanych na ulicy, aa przytakiwałam – ze strachu. Kupował ubrania w rozmiarze jak dla dwunastolatki i pokazywał mi z komentarzem: “mogłabyś to nosić, ale jesteś gruba.” W końcu sam zaczął się w nie ubierać; jako, że na takie atrakcje się nie pisałam, dla mnie był to zasadniczo koniec związku. Wywrzeszczał mi w twarz, że moje fałdy na brzuchu są odrażające i zostawił w kwadrans dla jakiejś innej osoby. Chudej. To było trzynaście lat temu, a ja potrzebowałam co najmniej dziesięciu, by odbudować doszczętnie zdruzgotane poczucie własnej atrakcyjności. Rosło pomalutku, ale stabilnie. Koło trzydziestki dałam sobie prawo, by być tak grubą, jak mi się podoba i nie czuć się z tego powodu jak śmieć i odrzut od produkcji. W sama porę, bo leki zafundowały mi dodatkowe 20 kilo, które noszę do dziś. Gdy byłam wyzywana od tłustych paszczurów przez kogoś, kto podobno mnie kochał, ważyłam 63 kg.
P.S. Ktoś zapyta: czemu nie odeszłam? No przeiceż alternatywą była ponura samotność do grobowej deski, bo kto by chciał mieć do czynienia z 63-kilową kobietą? 😀 nie miałam wtedy żadnych przyjaciół ani znajomych – nikogo normalnego, kto by mi uświadomił, że tkwię w patologii. Pochodzę z patologicznej rodziny i gdy spotkałam tego precla, dosłownie umierałam z głodu miłości.
I to jest, Nino, powód, dla którego będę pisać tego bloga chyba do grobowej deski włącznie.
Ty stanęłaś na nogach (chwała Ci za to i cześć), a ile równie wspaniałych jak Ty kobiet nie staje? Daje się oprawiać fizycznie i psychicznie przez całe życie.
Mam nadzieję, że ten człowiek odbierze swoją karmę i się nią wypcha
To miło, że możesz liczyć na takich obrońców. Ja nie bardzo. Ktoś wytłumaczył mi swój brak zaangażowania potrzebą utrzymania “higieny psychiczną.” Patrzcie, jaki kwiatuszek delikatny. :/
Ja nawet nie miałam nadwagi (byłam na granicy), a nasłuchałam się przez kilka lat od mojej matki jak ma wyglądać dziewczyna. Nie jak ja. W tym momencie nadal słyszę, że nie pasują jej grube osoby w mediach i za każdym razem naskakuję na nią i tłumaczę, że bardzo dobrze, że są, nie wszystko musi się jej podobać.
Podobaj się sobie Aśka!
No to chyba wychowywałaś się w bańce. Ja nosząc rozmiar 36-38 ciągle słyszałam w domu: chcesz tak wyjść na ulicę? Zobacz jakie ty masz nogi! Gdzie ty chcesz iść w tych spodenkach, po co kupiłaś te szorty, lepiej kup haremki, bo masz grube nogi. Ten biust to faktycznie masz, nie noś tych falbanek.
Ludzie mijani na ulicy nie mieli lepiej: lustra nie ma w domu. Mogła tyle nie jeść. Jak się tyle waży to się rezygnuje z takich ubrań.
Naprawdę zazdroszczę bańki. Bo choć ja do kobiet plus size się nie zaliczam, to przeszłam długą drogę, żeby zaakceptować swój wygląd i cieszyć się życiem.
Straszne jest to, że naprawdę nie trzeba być plus size, żeby się ze sobą czuć źle i mieć skopaną samoocenę. Łatwo to zepsuć, ale wygrzebanie się z leja wymaga heroicznego wysiłku
Dziękuję wam za odpowiedzi. Zdaję sobie sprawę, że pytanie nie było z tych łatwych, a opowiadanie o traumatycznych doświadczeniach, które ukształtowały Was na wiele lat, to nic przyjemnego i dziękuję za szczerość.
Widzę, że jednak wychowałam się w bańce, i że zdarzają się zdecydowanie mniej przyjazne środowiska, nauczyciele, “koledzy” i własne rodziny, które gnoją człowieka. To co opisała Nina jest przerażające. To kupowanie ubrań jak dla 12 latek i mówienie, że “mogłabyś je nosić jakbyś schudła” brzmi jak tekst klasycznego psychopaty z horrorów.
Z drugiej strony, doświadczenia Uli zdają się odmienne. Problem pojawił się w momencie wejścia w towarzystwo skupione na wyglądzie, i rozumiem, że Ula – dziewczyna dopiero po liceum – nie poradziła sobie z presją. Tu, zdaje mi się, problem był bardziej “wewnętrzny” – porównywanie się, chęć dostosowania do otoczenia – niż “zewnętrzny” – czyli jawne gnojenie przez kogoś.
Co prowadzi do ciekawego wniosku, że sami potrafimy urządzić sobie nie gorsze piekło niż to, którego sprawcami mogą być inni.
Mnie traumę zafundowali koledzy z podstawówki.Byłam wtedy naprawdę gruba – 3 gipsy po kilka miesięcy, mało ruchu i dogadzanie mamy zrobiło swoje.Na dyskotekach podpierałam ściany – a najlepszym dowcipem moich kolegów było – umów się z nią na randkę.Ryczeli ze śmiechu.Krytykowali wszystko – to jak się ubierałam, to jak chodziłam…W liceum dołączyły się koleżanki.Sławetny syndrom szatni po i przed wfem.Niestety, obraz grubaski mam w sobie do dziś.I niestety, dopiero niedawno spotkałam pierwszego faceta, który w pełni akceptuje mnie taką jaka jestem.Dla innych byłam zawsze nie dośc dobra, a przede wszystkim nie dość ładna.