Przysięgam Wam, że nastąpi kiedyś taki czas, kiedy zaległy self care będzie się ukazywał najdalej do 5ego nowego miesiąca. Kiedyś tak będzie, słowo! Chociaż całe życie kieruję się mottem go big or go home, w kwestii ogarniania rzeczywistości stosuję metodę małych kroczków. Nieoczekiwanie: sprawdza się. Mamy głęboki marzec, a ja prowadzę kalendarz. Nadal! To dla mnie absolutny powód do dumy, oznacza bowiem, że zaczynam wygrywać z chaosem. No ok, wygrywać to może jeszcze za dużo powiedziane, ale z całą pewnością nie ustepuję mu pola.
Bardzo jest już póżno, ale uznałam, że i tak podsumuję luty. Luty to od wielu lat w moim kalendarzu najgorszy ze wszystkich miesięcy. Czas miecza i topora, wiek wilczej zamieci. […] Czas Białego Zimna i Białego Światła, Czas Szaleństwa i Czas Pogardy, Tedd Deireádh, Czas Końca.* Nie znoszę. Dziwnie się układa ten mój kalendarz, bo zaraz po Najdłuższym miesiącu w roku następuje Najgorszy.
Tym razem było jakoś tak… inaczej. Jak tu nie wierzyć w karmę, skoro tyle się wydarzyło dobrych i ważnych rzeczy, hę?
Oto jak wyglądał mój lutowy self-care
Zrezygnowałam z czegoś, choć było to bolesne – 5/5
Mam przykry nawyk nadpodejmowania się zobowiązań i kiedy w lutym okazało się, że na drugi weekend kwietnia spadły chyba wszystkie kwietniowe wydarzenia, okazało się, że chłodny osąd sytuacji i poukładanie spraw tak, by zdarzyło się ich jak najwięcej jest niesłychanie trudny. Tym trudniejszy, że nie cierpię zawodzić. Nie znoszę tego poczucia, że zawaliłam, ych, okropność. A tak się niestety poczułam.
Przesunięcie jednego ze zobowiązań, choć nie było rzeczą łatwą, przyniosło mi sporo ulgi. To była trudna lekcja odpuszczenia sobie i wierzę, że wyszłam z niej suchą stopą.
Myślę sobie, że czasami zamiast w myślach budować rakietę albo terminal do teleportacji, warto może na chwilę usiąść i obejrzeć sprawy z różnych stron. Dać sobie prawo do nie bycia superbohaterką. Serio.
Uszyłam spodnie – 3/5
Własnoręcznie, igłą i nitką. Pracuję umysłowo i prawdę mówiąc brakuje mi poczucia sprawczości. Wiecie, takiego ROBIENIA czegoś rękami. Poczucie sprawczości, gdy najpierw z kawałka materiału wykrawasz formę, zszywasz ją a potem ZAKŁADASZ na tyłek było niebywale odświeżające. Lubię mieć poczucie, że jednak umiem. Że nie jestem absolutnie zależna od elektroniki (był taki żart ze sprawdzaniem w google jak ugotować ziemniaki, ale z ręką na sercu niech się przyzna ten, kto nigdy nie sprawdzał przepisu ciasta na naleśniki).
Sto lat temu, za górami, za lasami byłam przez lata harcerką. Po mundurku dawno już nie zostało nawet wspomnienie, ale obsesję zaradności mam do dzisiaj.
Obejrzałam Miss Representation – 5/5
Mocny dokument z Netflixa o kobiecym wizerunku w mediach. Ale nie tylko, bo także o tym skąd biorą się w nas takie mocne przekonania dotyczące naszego wyglądu. Wiem też, że przy najbliższej okazji obejrzę go raz jeszcze i zrobię solidne notatki. Nigdy jeszcze nie udało mi się ich zrobić podczas pierwszego oglądania. Jestem zdecydowanie przeżywaczem historii – w czasach gdy należałam do Dyskusyjnego Klubu Filmowego było to dla mnie wielką bolączką. Trochę to trwało, zanim nauczyłam się zauważać niuanse pracy kamery, długość ujęć, kompozycję zdjęć czy montażowe smaczki.
Obserwuję jak postępuje we mnie proces radykalizacji ciałopozytywności. Tak zwane normy i kanony coraz bardziej mnie zwyczajnie wkurwiają, coraz bardziej buntuję się przeciwko słuchaniu idiotyzmów o tym, że lepiej być młodym czy szczupłym. Tracę do tego cierpliwość. Coraz więcej czytam, oglądam i przemyśliwuję w tym kierunku. Nie, to nie oznacza, że coraz bardziej potępiam osoby, dla których bycie “akurat’ jest ważne. Ani że przestałam się myć. Dbanie o ciało to też ciałopozytywność.
Pojechałam na warsztaty tribal vibes intensive – 5/5
Że tańczę to wiecie, trudno ten fakt przeoczyć, ale ostatni weekend lutego to było dla mnie autentyczne święto. Organizowane przez nieocenioną Agatę Zakrzewską wydarzenia zmieniły moje podejście do wydawania pieniędzy na nabytki niematerialne.
Tym razem dziewczyny gościły Sandi Ball i Wendy Allen, legendy międzynarodowego środowiska ATSowego, kobiety, które przez wiele lat tworzyły i krzewiły to cudowne zjawisko. Szczególnie cenne było dla mnie spotkanie Wendy, bo jej brzuch odegrał dużą rolę w mojej drodze do ciałopozytywności poprzez taniec. To był taki, wiecie, ostateczny dowód na to, że nie muszę być filigranową klepsydrą, żeby móc cieszyć się tańcem.
Te trzy dni spędziłam w zupełnie innym świecie, wśród ludzi, z którymi łączy mnie pasja, z którymi siadam do stołu i choć nie widzieliśmy się bardzo długo, nie ma tego dystansu z tygodni spędzonych osobno. I nawet osobliwy orientalny podryw w Uberze nie zburzył mojego zen. Warto szukać swojego miejsca i pasji.
Wróciłam do jogi – 4/5
A raczej to joga wróciła do mnie. Od prawie roku obiecywałam sobie, że się za to zabiorę, bo krótka praktyka, której doświadczyłam sto lat temu pokazała mi, że moje ciało bardzo dobrze reaguje na cierpliwą pracę. A później… wiecie jak to jest. Zawsze znajdzie się jakieś inne zajęcie, zwłaszcza, gdy tak jak ja wolnego się w zasadzie nie miewa. Joga się zakradła – pojawiła się w szkole, gdzie tańczę, zaraz po moich zajęciach i naprawdę, no jak mogłabym nie skorzystać?
Po miesiącu czuję różnicę, choć praktykuję raptem raz w tygodniu. Moje stawy robią się luźniejsze, mniej się napinam, mogę coraz więcej. I to wszystko bez szarpaniny, na spokojnie, w swoim rytmie. Oczywiście, gdyby się temu przyjrzeć z zewnątrz to oczywiście, że odstaję od grupy. Czasami przeszkadza mi brzuch, czasami pokurczone mięśnie, kiedy indziej brak równowagi. Ale wiecie co? To nic, to wszystko przyjdzie. Nie chodzę tam po to, żeby się porównywać.
Jakby się nad tym zastanowić to sztadarowym hasłem lutowego self-care okazuje się być cierpliwość. Do innych, ale przede wszystkim do siebie. Jeśli masz tak jak ja i wiecznie wymagasz od siebie sto pro we wszystkim, okazanie sobie trochę zaufania i zrzucenie biegu na niższy może przynieść nieoczekiwanie dobre efekty.
Jak na najgorszy miesiąc w roku, luty 2018 wypadł zaskakująco dobrze. Nie spodziewałam się po nim, od zawsze miałam za drania. Ja wiem, że do dawno było, ale co Wy, Syreny Lądowe, zrobiłyście w lutym dobrego DLA SIEBIE?
* to oczywiście Mistrz Andrzej Sapkowski, Przepowiednia Ithlinny z tomu Krew Elfów
Wspaniale, że Twój luty wyszedł na plus. Mój był absolutnie tragiczny, ale marzec wypada jeszcze gorzej w tym rankingu, więc może nie będę narzekać na zapas, bo przed nami jeszcze kwiecień…
Podziwiam Twoje aktywność, nastawienie i chęci. Dajesz czadu!
U mnie było tak: poszłam na tańce – rurkę i modern. Poszłam na joge. Kupiłam bilety na wyjazd jogowy z koleżankami. Jadłam codziennie (no, prawie) ciepłe i dobre śniadania. Gotowałam sobie pyszne jedzonko.. Rzuciłam jedną rzecz, którą robiłam po nocach i pozwoliłam sobie na dużo snu.
Odpuszczanie sobie różnych rzeczy to jedna z najtrudniejszych rzeczy. Czasem nawet trudniejsza niż zmobilizowanie się do czegoś. Dobrze jest sobie czasem odpuścić.
Ja też zaczęłam więcej robić dla siebie. Więcej kreatywnych, stwórczych rzeczy (szycie, tworzenie kartek handmade), a do tego chodzę już od dłuższego czasu regularnie na pilates i trening mięśni dna miednicy. Czuję, że bardzo było mi to potrzebne, ten ruch dwa razy w tygodniu, ukierunkowany na samoświadość, mega mnie relaksują te zajęcia i zaczynam dzięki tym zajęciom lepiej czuć się w swoim ciele. Mega sprawa!
Piękny taniec.Chciałabym , żeby moja pupa potrafiła tak cudownie się bujać.Może będziesz dla mnie motywacją by zacząć chodzic na jogę?
Zazdroszczę warsztatów i gratuluję pokazu. Twoje shimmy 3/4 jest bajeczne!
Trochę nie na temat…
Widziałaś zwiastun? Co myślisz?
https://youtu.be/8I2JrgIQuyE
Nie widziałam jeszcze, dzięki!!!
Na pewno obejrzę, jestem szalenie ciekawa podjętego tematu ❤