Ludzie, czyli że my, mają tę przypadłość, że lubią widzieć samych siebie lepszymi. Wszystko, co konstytuuje nas “ponad”, daje naszemu ego superkopa. Lubimy widzieć w sobie dobro (a właściwie to lepszość), a przyznawanie się do błędu jest – umówmy się – dosyć niechętnie podejmowanym tematem. Rozumiem to, są rzeczy, o których wstyd powiedzieć nawet przyjaciółce. Nawet tej, która nam w dawnych złotych czasach trzymała w ryzach fryzurę, gdy w stanie upojenia dochodziło do buntu na żołądkowym pokładzie.
[dropcap_large]J[/dropcap_large]est taka rzecz o mnie, którą chciałabym się z Wami podzielić. Niepiękną tę cechę obserwuję w sobie od lat, ostatnio, z racji bloga, jakby uważniej. Bez wyłożenia tego na stół, czuję, że w rozmowie brakuje tej jednej, szczerej nutki. Myślę sobie, że czytając ten wpis, możesz mieć moment Aha!Ani się tym nie pocieszam, ani nie osądzam. Chciałabym, żebyś wiedziała, że nie jesteś z tym sama. I dlatego właśnie zdecydowałam się na ten wpis.
Świnka Choda
Zinternalizowana fatfobia, bo to o niej dzisiaj pogadamy, to nie jest wcale rzadkie zjawisko. Ba! Powiedziałabym raczej, że rzadkie jest jego niewystępowanie. Trudno jest, żyjąc w naszych realiach, nie nasiąknąć fatfobią, sadłofobią – jeśli wolisz tę uroczą, polską nazwę. Nie będzie, jak mniemam, wcale uchybieniem stwierdzić, że pogardę do ludzi grubych wysysamy z mlekiem matki. Masz dziecko? Kiedy po jego urodzeniu powiedziałaś o sobie, że Twoje ciało jest obrzydliwe? Nie masz? Nie szkodzi, masz pewnie koleżanki, które między kupą, a zupą (to nie zarzut, wiadomo jak wygląda życie z małym dzieckiem), zawsze chętnie pomówią o tym, jaki mają w głowie plan na “powrót do formy”. Niezadowolenia uczą nas nie tylko mamy – wszystkie kobiety (mężćzyźni czasem też!), które nas otaczają: każde pełne zawodu westchnienie i każda ukradkiem zmierzona palcami fałdka; wszystko to są ziarenka fatfobii.
Potem przychodzi czas szkoły, okres porównywania się do innych ciał i jest już w zasadzie z górki. Kolorowe magazyny, internet i telewizja. Chodakowska, prężąca sześciopak i nazywająca się świnką Chodą. Coraz trudniej i trudniej jest lubić swoje ciało.
Kiedy zaczynałam zajmować się ciałopozytywnością, lubiłam myśleć o sobie, że mam już to wszystko poukładane w głowie. Wszystkie klocki na właściwych miejscach. Tak nie jest. W trudnych czasach, kiedy oddalam się od bloga i od swojej pracy w ciałopozytywności w ogóle, trochę się dezorientuję. Wracają do mnie myśli, które na pewno z nas doskonale z własnej głowy: “Czy ona jest grubsza ode mnie?”, “Jak dobrze, zjadłam TYLKO sałatkę”, “Bez tego brzucha wyglądałabym trochę lepiej”.
Po nerwowych ruchach ich poznacie
Po czym poznać, że to właśnie zagląda nam w oczy fatfobia? Jak wyśledzić objawy tego, o czym wstyd mówić nawet z najbliższymi? Skąd wiem, że to już to?
Ode mnie, dla Ciebie, krótka lista objawów, które mi samej pozwalają złapać się na nieplanowanych wycieczkach do starego sposobu myślenia. Wiem, żadna frajda tak się przyłapywać, ale to jest właśnie ta praca, którą trzeba wykonać w środku. Same dla siebie w sobie, okej?
1. Nie kupuję ubrań w swoim rozmiarze, tylko kurczowo się trzymam starego numerka z metki
Niechlubnie przyznaję, że w ostatnim – bardzo dla mnie kiepskim – okresie, przyłapałam się na tym, że zamiast kupić spodnie w pasującym na mnie rozmiarze, wróciłam do mniejszego. Nie wiem po co. Przecież mam świadomość, jak się to kończy – chodzę w non stop rozpiętych spodniach i sama się na siebie wkurzam.
Sezon płaszczowy + stres odświeżyły moje dysmorfoficzne zapędy i, sama nie wiem, może próbowałam dodać tym sobie animuszu? Pocieszyć się trochę?
Niepostrzeżenie zaczynam gromadzić ubrania w mniejszym rozmiarze, zamiast na bieżąco wietrzyć szafę. Zupełnie jakbym nabierała wiary, że przecież zaraz schudnę. Nie schudnę. Daj spokój, Ula.
2. Pojawiają się myśli, „ale ona to jest już taka gruba, że to przesada”
Powiedzmy to sobie jasno: bycie ciałopozytywnym w zakresie rozmiarów od 42 do 46 to bullshit, a nie bycie ciałopozytywnym. Limitowanie akcepetacji dla pewnego zakresu wagi / objętości / kształtu ludzkiego ciała to tak naprawdę pielęgnowanie kultury fatfobii. Jeśli mówisz “jestem za samoakceptacją, ale Tess Holliday to już przesada i promocja otyłości”, to ciałopozytywność jest co najwyżej twoim jesiennym hobby.
Łatwo jest mi poczuć się lepiej od kogoś, wystarczy że pomyślę o tych dużych ciałach, które nie są tak sprawne i zdrowe jak moje. Ableizm i fatfobia płyną w moich żyłach tak samo, jak w Twoich, Syreno. Jesteśmy nasączone tym jadem jak florystyczne gąbki w sezonie, ale wiesz co się liczy? Ta determinacja, którą wkładamy w poukładanie sobie tego w głowie na nowo i w odpowiedniej kolejności.
3. Nie powiększam biżuterii
Pierścionki, które nie wchodzą mi na palec i naszyjniki, które zamiast leżeć na dekolcie zamieniły się prawie w chokery – która z nas nie ma takich skarbów. Na jednej z facebookowych grup, do których należę, znalazłam ostatnio wpis o tym jak dużą wolność jednej z dziewczyn dało… powiększenie pierścionka. Tak po prostu, żeby znów pasował na palec. Eureka.
W ten weekend poprawiam swoją biżuterię!
4. Ciągle się porównuję do innych grubych ludzi
To jest to pytanie “jestem już od niej grubsza, czy może jeszcze nie”? Nie zadawanie go kosztuje mnie dużo świadomego wysiłku, mam w głowie syrenę alarmową i gdy cień tego orła pojawia się na horyzoncie, daję całą parę w gwizdki. To jeden z niewielu elementów mojej zinternalizowanej fatfobii, które praktycznie udało mi się poskromić. Niemałym, przyznaję, wysiłkiem.
Potrzeba porównywania się jest we mnie silna. Jestem najstarszym dzieckiem i tak szybko, jak tylko przestałam być najsłodszym, wiadomym było, że inaczej będę musiała zapewnić sobie uwagę dorosłych. Bycie najlepszą, zawsze w forpoczcie, zawsze lepszą to taka moja obsesja. Lubię sobie podokręcać śrubki tu czy tam. Pomęczyć sama siebie, bo przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie ode mnie lepszy. W każdej dziedzinie.
5. Głupio żartuję, gdy czuję się niepewnie w przestrzeni
Miejscem, w którym moja udomowiona sadłofobia uderza najpodstępniej, z zaskoczenia i z ogromną siłą, są sytuacje, w których czuję się niepewnie w przestrzeni. Kiedy ktoś namawia mnie, żebym koniecznie przymierzyła ubranie, które jest na mnie za małe; kiedy idę w nowe miejsce, gdzie do siedzenia są fotele lub krzesła z podłokietnikami; kiedy muszę się gdzieś przecisnąć. To taka fabryczna klaustrofobia grubych ludzi, może ją nawet znasz? Panika, że o mój bobrze, ZARAZ SIĘ WYDA, ŻE JESTEM GRUBA!!!!111!!1 To ja na wszelki wypadek pośmieję się z siebie siebie, żeby ci, którzy zupełnie nagle zobaczą, że jestem gruba, nie poczuli się z tą świadomością źle.
Och, jak ja tego w sobie nie znoszę! Jaka jestem na siebie zła za każdym razem, kiedy mi się to wyrwie. Uch. Jak bardzo chciałabym się tego pozbyć, wie tylko inna osoba, która ma tę przypadłość i nienawidzi jej równie serdecznie co ja.
Nieuświadomioną, a wdrukowaną głęboko fatfobię widzę codziennie, i w życiu, i w internecie. Także w miejscach, gdzie nie powinno jej być. Jest w nas głeboko. Zbyt okrzepnięci jesteśmy w naszym świecie, w naszej kulturze, żeby pozbyć się tego balastu tak zupełnie, do zera. I że jeśli nie wychowamy kolejnych pokoleń z dala od tego toksycznego szajsu, to nic się w nich nie zmieni.
Z drugiej strony myślę sobie, że skoro człowiek potrafi całe życie uczyć się nowych rzeczy, to i mnie uda się wydeptać w głowie nowe ścieżki, omijające sadłofobiczne schematy. Pobudować na zgliszczach coś dobrego – bez ukrytych motywów, bez wielkiego biznesu. Tak po prostu. Mam w to dużo wiary, rozmawiam z ludźmi, którzy czują jak Ty i ja. Którzy dostrzegają konieczność zmiany protokołu.
Hej, przecież jeszcze niedawno nie chcieliśmy nawet sortować śmieci!
________________________
Zdjęcie Ben Konfrst na Unsplash
O mój bóże, ale kocham cię za ten wpis. Mnie jeszcze wkurza takie asekuranctwo (trochę jak punkt 2, ale nie do końca), że no ja jestem gruba, ale to nie tak, że codziennie jem czipsy i leżę na kanapie. Tak jakby trzeba było wszystkich zapewnić, że żyjesz zdrowo, żeby dostać pozwolenie na istnienie na świecie. Pewnie chodzi też o uniknięcie zarzutu o bycie niezdrowym i promowanie otyłości.
Ulu, nawet nie wiesz, jak potrzebowałam tego wpisu (a może wiesz). Czuję, że poszczególne punkty raz na jakiś czas wracają i wykręcają mnie na drugą stronę. Co ciekawe, ostatnio zauważyłam w sobie nawrót, może w zimie jest coś takiego, włącza się znany z dawnych i nie tak dawnych lat schemat: trzeba zacząć się odchudzać, bo postanowienia, bo do lata mało czasu, bo TRZEBA. Dziękuję i bardzo ciepło pozdrawiam!
O Jeżu, mam to wszystko… zwłaszcza jak wcześniej wspominała Ola, w zimie. Brak słońca odbiera resztki dobrego humoru i kontroli nad negatywem…