W polegającej na odbijaniu piłeczki tam i z powrotem dyskusji pomiędzy oldskulową tru ciałopozytywnością (czyli tą skupioną na nienormatywnych ciałach osób identyfikujących się jako kobiety), a marketingową pop i hasztag ciałopozytywnością, wszyscy jesteśmy trochę skazani na Shawshank. Siedzimy za niewinność w pace z cudzych przekonań i toczymy – bez nadziei na puentę – dialog o tym, kto ma trudniej.
Na zdrowie?
[dropcap_large]J[/dropcap_large]eśli to prawda, co czasami sobie powtarzamy, że każdy człowiek ma swoja odporność na konkretny bodziec, to w zakresie rozmów o zdrowiu grubych ludzi dotarłam do kresu swojej pojemności. Z resztą – nie od wczoraj rozmawiamy o takich zjawiskach jak „jestem za ciałopozytywnością, ale otyłość jest szkodliwa dla zdrowia”, concern trolling a nawet stygmatyzacja ze względu na wagę w gabinetach lekarskich. Trudno jest być grubym i zdrowym i to wcale nie dlatego, że otyłość to choroba. Wiem, wiem, że teraz jest w modzie mówić „nie jesteś gruby, jesteś chory”, ale to odłóżmy na chwilę na bok, wrócimy kiedyś do tematu, obiecuję.Trudno jest być grubym i zdrowym, bo po 1. żeby od słuchania o tym, że zaraz umrę na otyłość nie ocipieć doszczętnie to trzeba mieć dużą rezerwę tolerancji, po 2. trzeba mieć sporo zacięcia i nadziei, żeby po kilku wizytach u lekarza o wagocentrycznym podejściu do pacjentów (pisałam o tym TUTAJ) nie wypisać się z całej tej służby zdrowia kompletnie.
Oczywiście, podkreślam, nie należy bagatelizować ryzyk płynących z wysokiej masy ciała, a o profilaktykę dbać należy niezależnie od gabarytu. W tym roku przekonałam się na własnej skórze jak przykre skutki może mieć bimbanie sobie na regularne badania. I o tym też dzisiaj będzie, bo – jak wiecie lub nie – głęboko wierzę w potęgę przykładu. Również tego, którego nie warto ze mnie czasami brać.
Kontrola czystości rąk
Wracając do początku tego wpisu: w całej tej dyskusji wokół łaskawego przyzwolenia na publiczną egzystencję ludzi grubych, brakuje mi miejsca na osoby, które są grube, ale z jakiegoś powodu nie są zdrowe. Brakuje mi miejsca na powiedzenie „nie twoja sprawa”.
Bo wiecie, ZAWSZE kiedy rozmawiamy o wyzwoleniu grubych ciał, ale to naprawdę w każdej dyskusji pada stwierdzenie „ale jeśli ktoś jest gruby z choroby, to może być gruby”. I ja się nie mogę pozbyć z głowy jednego pytania: A skąd Ty, kurna, wiesz kto jest zdrowy? Skąd wiesz czy mam nadciśnienie, cukrzycę czy inne hocki-klocki z tarczycą? Wiecie jak mnie to wkurza? Nawet teraz, pisząc, odczuwam poirytowanie.
Mam wrażenie, że utknęłam w tej rozgrywce, wpadłam między tekstury społecznego potępienia i społecznego politowania. Kręcę się w miejscu, bo nie umiem się rozeznać w sytuacji na tyle, żeby określić kto ma prawo arbitralnie zaklasyfikować mnie do dobrych, chorych grubych albo złych, tych co to są grubi, bo lubią.
… ale przynajmniej zdrowa
Jeszcze bardziej zgrzyta mi w zębach stwierdzenie „jestem gruba, ale przynajmniej zdrowa”. I to jest nasz, proszę Syren, grzech osobisty. Bo skoro wściekamy się i tupiemy, że nikt nas nie ma prawa oceniać i gardłujemy, że kto i jakim prawem będzie nam regulował w życiu społecznym, to dlaczego jesteśmy takie ślepe i nieświadome w kwestii dyskryminacji tych wśród nas, które zdrowe nie są? Kto – dla odmiany – nam dał prawo, żeby decydować o tym, że można być grubym stad dotąd, a dalej już nie, bo fuj i niezdrowo? Hę?
Bo jeśli ktoś nie jest zdrowy TO CO? Nie ma prawa do reprezentacji i życia po swojemu? Skoro mówimy o tym, że waga człowieka nie umniejsza jego wartości jako osoby, dlaczego pozwalamy sobie na myślenie w tych kategoriach w kolumnie „zdrowie”? Nie mamy najmniejszego pojęcia, ile spośród nas przeżywa dzień za dniem, zmagając się przy tym z chorobami. Ile z nas walczy o lepsze wyniki nie na wadze, ale w laboratorium. Ani ile z nas do porannej kawy zamiast maślanych ciasteczek zjada garść tabletek. Bo wiecie – to będzie prawdziwie odkrywcze – nie każdą chorobę widać.
Zdrowe ciało łatwiej jest polubić. Póki pozwala nam względnie na każdą aktywność jaką sobie wymyślimy – jest fajnie. Póki parametry życiowe mamy w normie i póki martwimy się głównie o aspekty estetyczne naszej fizycznej obecności, jest łatwiej. Wiem co mówię, bo w tym roku przyszło mi się osobiście zmierzyć z moim ciałem na zupełnie nowej płaszczyźnie – takiej, na której niewiele mogę przepracować i bardzo mało zależy ode mnie.
Gorzkie korepetycje z ciała
Kiedy rozmawiałyśmy w mediach społecznościowych o tym, że moje kłopoty zaczęły się od trwającego trzy miesiące okresu, oszukiwałam się trochę. Moje problemy zaczęły się dużo wcześniej, bo trzy lata temu. Trzy lata, przez które nie robiłam cytologii, bo przecież kto by miał czas iść do lekarza, skoro trzeba pracować na etacie, a jak nie na etacie, to trzeba jechać do domu bloga pisać. I jeszcze social media, żeby świat o mnie nie zapomniał. I jeszcze zaangażować się w ten i tamten projekt. A potem jechać na warsztaty, pobyć z dzieckiem, jechać z kotem do weta, napić się kawy z przyjaciółmi. Iść potańczyć. Wszystko, ale to dosłownie wszystko było ważniejsze. Dla każdego znalazłam przez te trzy lata czas, tylko nie dla siebie. I w końcu mnie to ugryzło w dupę.
Long story short – kolejne trzy miesiące później jestem już po zabiegu, po jednej diagnozie, w trakcie kolejnej. Można powiedzieć, że sytuacja jest opanowana. Z ręką na sercu muszę przyznać, że gdyby nie mój przywilej w postaci dostępu do prywatnej opieki medycznej, nie wiem czy dzisiaj mogłabym to napisać.
Ta przygoda sprawiła, że w palecie emocji, które wiążę ze swoim ciałem pojawiła się kompletnie nowa – niedowierzanie. Nie ufam sobie tak bardzo, jak wtedy kiedy po prostu wierzyłam w nienaruszalność mojego zdrowia. I wiecie co? Aga Sierotnik miała rację w swoim pięknym wpisie na insta. Cholernie trudno jest lubić siebie, kiedy zawodzi zdrowie.
Homogeniczni
I to jest dla mnie bardzo gorzka lekcja, ale też szansa, żeby temat ciałopozytywności obejrzeć z kompletnie nowej strony. Skontrolować własne sznurówki i przepatrzeć priorytety. Ja wiem, że nam tu w Polsce ciężko jest sobie wyobrazić ten tradycyjny koncept ciałopozytywności, tę wersję dogmatyczną, skoncentrowaną na ciałach poza głównym nurtem obrazkowej narracji, która konsumujemy cały czas czy się nam to podoba, czy nie.
Trudno mówić o ciałach niebiałych w kraju homogenicznym etnicznie. Z resztą, nasze katolickie wychowanie sprawia, że z mówieniem o ciele w ogóle mamy problem. Nie chcemy mówić o niemłodych i nieszczupłych, bo przecież powszechnie wiadomo, że w Polsce kobiety po 50. roku życia wyparowują z publicznej dyskusji, a grube nigdy nie są brane na poważnie, bo przecież skoro ktoś się tak „zapuścił” jeszcze przed klimakterium, to co może mieć do powiedzenia reszcie porządnych, STARAJĄCYCH SIĘ obywateli. Ciała chorujące chwilowo i przewlekle, ciała z niepełnosprawnościami zamiata się pod dywan. Mamy żenująco niski odsetek aktywnych zawodowo osób z niepełnosprawnościami, a wielu polskich pracodawców wciąż uważa kobiety za mniej wartościowych pracowników – zwłaszcza jeśli planują lub mają małe dzieci.

W takich realiach, umówmy się, trzeba mieć dużo wyobraźni, żeby mówić o ciałopozytywności w jej pierwotnym kontekście. I tym bardziej trzeba! Bo tyjemy, chorujemy i starzejemy się tak samo jak ludzie na całym świecie. I dla nas, niezależnie od paramentów, również powinno być miejsce.
Morał z tej historii
jest jeden i pozwólcie, że go tu postawię bez zbędnych grzeczności: ani Wy, ani ja nie jesteśmy nikomu winne bycia zdrowymi. Bycie grubym i chorym to nie jest coś, czego trzeba się wstydzić. Rozbrójmy tę bombę podwójnych standardów, stan zdrowia nie powinien być ani usprawiedliwieniem, ani babą jagą, którą się straszy niegrzeczne grubaski, co to się nie chcą zastosować i uprzejmie wyciszyć swojej obecności w świecie.
Ale niech to będzie i takie małe memento mori w środku lipca i lekcja, że niezależnie od rozmiaru noszonych ubrań stand zdrowia nie jest gwarantem. I że żaden brak czasu czy ilość pouczeń od lekarzy nie powinien decydować o tym, czy o to zdrowie dbamy. Parafrazując: badajcie się dziewczyny, bo nie znacie dnia ani godziny.
Nie wiem jak jeszcze mogłabym podkreślić jak ważna jest profilaktyka, ale jeśli mogłabym coś zrobić, żebyście poszły na cytologię, jeśli nie robiłyście jej w ciągu ostatniego roku – zrobię to, choćby miał to być fikołek (pamiętajcie, że liczę na Wasz zdrowy rozsądek, dawno już nie robiłam fikołków!).
Bardzo dobry wpis.
Ja też jestem niezadowolona z mojego ciała, głównie ze względu na problemy ze zdrowiem i zawsze mnie irytują pseudo-body-posi teksty “bądź wdzięczna ciału, że …” albo “mam brzuch, bo mieszkało tam dziecko”.
A jeśli nie mieszkało? A jeśli moje ciało jest głównie źródłem problemów? Bodyposi nie jest tylko dla zakompleksionych kobietek w rozmiarze M, ale także dla osób doświadczających konkretnych trudności.
Zdrowiej!
Ja też się wzięłam ostatnio za jeden z problemów, który mi doskwierał od jakiegoś czasu, a który odkładałam i odkładałam, właściwie teraz już sama nie wiem czemu. Trochę z irracjonalnego lęku. Trochę z powodu kasy, trochę bo… Tak jak piszesz, wszystko było jakoś ważniejsze… A najbardziej chyba z tego powodu, że był moment, kiedy zaczęłam myśleć o moim ciele, że już nie warto w nie inwestować. Powtórzę: nie warto w nie inwestować… Serio. Głupie i okrutne. Na szczęście zmieniłam to myślenie na wręcz przeciwne.
W moim przypadku – prosta ze mnie dziewczyna – działają te wszystkie sztuczki pozytywnego myślenia, na przykład szukanie i chwalenie tego, co ładne (np ramion lub włosów), na przykład trening wdzięczności… Wzmocnienie w postaci komplementów 🙂 Drobne przyjemności. Nowa fryzura, buty, ładna sukienka, Coltrane na gramofonie z Biedry (właśnie leci). Samodzielnie złożona szafa z Ikei (to nawet podciągam pod fitness! hi hi hi)
Daję sobie też prawo do tego, żeby bywać smutna, zła, zmęczona i bez motywacji. Leniwa. Zdarza mi się. Robię, co mogę aby wtedy naładować akumulator. Ten blog to jeden z moich pozytywnych “ładunków” 🙂
No i też muszę zrobić tę cholerną cytologię… Dobrze, że przypominasz.
Lalu, zdrowia!!! Niech wszystko będzie dobrze!!!
Ja zwlekałam z cytologią dopóki znajoma w tym samym wieku (36) nie została zdiagnozowana z rakiem w fazie trzeciej. Objawy: silny chroniczny ból krzyża. Na szczęście prognozy są… średnie, na dwoje babka wróżyła, ale kobita nie jest terminalna, a to najważniejsze. Moje wyniki były OK i obiecałam sobie że od teraz będę się badać co przepisowe dwa lata. Oraz przy każdej okazji uświadamiać inne kobiety.
Ja się na marginesie przyczepię do jednej rzeczy – absolutnie nie popijać tabletek kawą!